Jest wiele książek, które
intrygują, wciągają i nie pozwalają oderwać się od lektury. Część z nich nas
bawi, część pociąga, a inne z impetem zniechęcają do dalszych konwenansów z tytułem.
W moje ręce wpadła jedna z najnowszych publikacji wydanych przez Wydawnictwo
Feeria pt. Norweskie Noce. Czy było
warto poświęcić książce kilkanaście godzin? Czy rozsądnym było spędzić kilka wieczorów
w fotelu z kubkiem kawy? Tak! Dawno nie bawiłam się tak świetnie podczas
lektury.
Nic nie trwa, dopóki się nie zacznie. Zrób pierwszy krok, a dopiero
potem będziesz się martwić, jak daleko zajdziesz.
Kiedy rozpoczęłam pierwszy
rozdział nieco się wahałam. Kryminał, kolejna opowieść o zbrodni w
niewyjaśnionych okolicznościach, obskurny komisarz i wodzenie za nos czytelnika
w kompletnie oderwany od rzeczywistości i absurdalny sposób – to były moje
myśli i przekonania, które nijak nie odniosły się do książki Millera. Publikacja
jest fenomenalna, bawi, sprawia, że łakniemy kontynuacji lektury, zaciekawieni
przewracamy strony i poszukujemy splecionych wątków, drobnych szczegółów i
poznania oblicza „potwora”.
Zapytacie pewnie, jak to możliwe,
że kryminał bawi. Ano możliwe, bowiem autor skupił się na niesamowitej grze
słów, pełnych optymizmu, czasem czarnego humoru dialogach dziadka, wnuczki i
jej męża. Miller przedstawia nam naszego głównego bohatera, Sheldona Horwitza,
jako 82 letniego mężczyznę powoli wpadającego w demencję. Sheldon oczywiście
nie jest w stanie pogodzić się z chorobą, głównie ze względu na swoją
przeszłość, ponieważ należy do byłych
żołnierzy Marines i weteranów wojennych.
Kto pierwszy ten lepszy. Wygrywają
najsilniejsi. Prawo dżungli. Jestem stamtąd, gdzie konkurencja rodzi
kreatywność, a z konfliktu rodzi się geniusz.
Fabuła książki tak naprawdę rozbija się wokół jednego wątku.
Sheldon, aby być pod opieką wnuczki, przeprowadził się z Nowego Jorku do Oslo. Nie
zna języka, nie odpowiadają mu ani kultura, ani obyczaje panujące w nowym
mieście. Pewnego dnia, kiedy zostaje sam w domu, dochodzi do nietypowego
zdarzenia. Z mieszkania znajdującego się pięto wyżej dobiegają hałasy, które
nie mają miejsca po raz pierwszy od osiedlenia się Horwitza. Z schodów zbiega
przerażona kobieta, ukrywająca małego chłopca, wzrokiem błagająca o pomoc.
Sheldon niewiele myśląc ukrywa dziecko. Kobieta zostaje zamordowana… Od tego
momentu nasza historia się rozwidla. Poznajemy fabułę z perspektywy Sheldona i
policji. Autor przywołuje niesamowita retrospekcji i pozwala nam snuć rozmaite domysły
o „potworze”.
Czy książkę warto przeczytać? Owszem, zwłaszcza podczas
jesiennych wieczorów. Ja spędziłam z lekturą kilka dni. Przyznam, że nieraz
uśmiechnęłam się do barwnych komentarzy i docinek Horwitza. Miller miał
naprawdę świetny pomysł na fabułę, ale niestety nie zrealizował go w 100% tak,
jakby wymagał tego oczytany miłośnik literatury. Zabrakło mi tutaj tempa akcji,
skupienia się na zdarzeniach „tu i teraz”, a pominięcia pobocznych elementów,
jak np. poronienie Rhei. Nie uważam jednak, że te mankamenty powinny implikować
odsunięcie tej prepozycji na boczny plan. Jak dla mnie naprawdę warto sięgnąć
po Norweskie noce. Pióro jest niesamowicie lekkie, fabuła dość płynna, a całość
zamknięta w blisko 400 stronach. Gorąco zachęcam do lektury! Polecam!
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Feeria:
0 opinii:
Dziękuję!