Naszym głównym bohaterem jest
Dirk t’Larien, który po siedmiu latach spotyka ukochaną Jenny (takie nadał jej niegdyś imię). Historia jednak nie
wyróżniałaby się zupełnie niczym na tle pozostałych produkcji
popularnonaukowych, gdyby nie fakt, że nasz bohater zostaje
sprowadzony z powodu misji, a dokładniej pewnego rodzaju przysługi...
Gdy tylko trafia na Worlorn – do powoli
ginącego świata – czeka na niego wiele niespodzianek. Dirka nie zaskakują wyłącznie
konserwatywne zwyczaje Kavalarów, jakimi m.in. jest noszenie broni, ale i
przykry fakt, iż jego jedyna wielka miłość jest… zamężna. Informacja ta nurtuje
mężczyznę, peszy obecnością Jaana i wprawia w niemałe zakłopotanie. Dirk jednak
należy do starożytnych herosów – wiernych i lojalnych, którzy cierpią, gdy składane
im obietnice zostają łamane. Nie waha się jednak, gdy jego wybranka potrzebuje
pomocy. Wiążąc się z Jaanem wpadła w pewnego rodzaju pułapkę, a oswobodzenie jej
nie jest tak proste, jak mogłoby się pozornie wydawać.
Niestety literatura klasy science fiction nigdy nie należała do
moich ulubionych. Gdy zaczęłam czytać – a we wstępie odszukałam całą etymologię
powstawania „tego” świata – przychodziły mi na myśl książki z cyklu Star Wars. Za to kiedy już wyobrażałam
sobie autolot z laserami, głównym motywem był John Carter. Ot, takie fanaberie. Niemniej, książka daje mnóstwo satysfakcji czytelnikom (nawet tym, którzy uważają Martina za twórcę fantasy). Jest napisana bardzo sprawnie, możemy przekartkować ją w przeciągu dwóch wieczorów bez obawy, że zagubimy wątek. Na dobrą sprawę ja zamieszkałam w krainie niknącego słońca, wraz z bohaterami przeżywałam ich historię i wraz z nimi ją tworzyłam. Mam szczerą nadzieję, że i Wam uda się wkraść do odległych światów... :)
Przyznam Wam jednak, że momentami
czułam się znudzona lekturą. Książka zawiera mnóstwo kompletnie niczego nie wnoszących
mitów czy opowieści, które nijak nie odnoszą się do współczesnego Kavalaanu. Wiele
elementów i epizodów staje się dla nas oczywistych już po piątym rozdziale, a
wzbogaca je tylko nagła wizyta Kavalarovów, mających za nic kodeksy i reguły. Trudno
mi jednoznacznie odpowiedzieć, czy książka mi się podobała. Lektura sama w
sobie była bardzo przyjemna, jednak przyznaję się bez bicia – ominęłam kilka
stron z opisami i wspomnianymi już filozoficznymi wywodami Martina. Gdybyśmy wycieli
te „zbędne” fragmenty, książka uszczupliłaby się do 230-260 stron, a grono zadowolonych
czytelników niewątpliwie wzrosłoby o 40%.
Niemniej, jeśli macie wolny
wieczór i poszukujecie lekkiej, przyjemnej lektury – zachęcam Was do przeczytania
książki Światło się mroczy. Pomimo wspomnianych
wad, Martin już intrygował swoim piórem (pierwsze wydanie powstało w 1977 roku).
Uważam, że warto przeczytać tę publikację choćby dla samego porównania
współczesnej twórczości pisarza, z jego artystycznymi początkami.
Za Światło się mroczy dziękuję
Wydawnictwu ZYSK i S-ka
9 opinii:
No cóż, Martin lubi się rozwlekać, strasznie mnie to u niego denerwuje ;/
OdpowiedzUsuńOwszem, czasem są to sympatyczne "rozwlekania", jednak bywa, że strasznie nużą czytelnika :)
UsuńA ja science fiction czytałam od dziecka. Lubię ten gatunek, rozwija wyobraźnię.
OdpowiedzUsuńNie dla mnie :P
OdpowiedzUsuńChyba nie przepadam za książkami tego rodzaju :(
OdpowiedzUsuńCzasem warto się przekonać :) Mi science fiction nigdy sie nie podobało, ale staram się dzielnie zwalczyć swoje podejście do książek :D
UsuńO autorze słyszy się wiele i chcę coś przeczytać, ale raczej nie zacznę od tej :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie nie od tej :)
Usuńchciałam ale wyszła z magazynu, no nic, mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję!