­
­

Petra - atrakcje, zwiedzanie, bilety, dojazd - wszystko, co musisz wiedzieć

Jak to jest, choć przez chwilę poczuć się jak Indiana Jones? Petra w jeden - podpowiadamy, co warto zobaczyć. Wszystko, co musisz wiedzieć o starożytnym mieście Nabatejczyków.


Petra - gdzie leży i co to właściwie jest 
Petra to bez wątpienia najpopularniejsze miejsce na mapie Jordanii. Znajduje się na południowym zachodzie kraju, do której prowadzi tylko jedna droga przez piękny, wielobarwny wąwóz As-Sik. Dolinę Petry przecina koryto rzeki Wadi Musa (okresowej). Petra z kolei to nic innego, jak ruiny starożytnego miasta, które największy rozkwit miało od III w. p.n.e. do I w. n.e. 




Petra Bilety wstępu i Jordan Pass
Chcecie zwiedzić Petrę podczas pobytu w Jordanii? Najlepszym sposobem jest posiadanie karty Jordan Pass, upoważniającej do zwiedzania kompleksu bez dodatkowej opłaty. Więcej znajdziecie w artykule poświęconemu Jordanii: Wszystko, co musisz wiedzieć przed podróżą do Jordanii. Jeżeli jednak nie zdecydowaliście się na kupienie Jordan Pass, bilety znajdziecie na oficjalnej stronie: www.visitpetra.jo. Koszt biletu jednodniowego to 50 JOD. 


Dojazd do Petry, parking 
Jeśli podróżujecie samochodem sprawa jest niezwykle prosta. Przed kompleksem znajdziecie parkingi, zazwyczaj nieodpłatne, na których możecie pozostawić swój samochód. Żadnej. Niepokojącej sytuacji nie dostrzegliśmy.

Z Ammanu do Petry dojechać możecie JETT Bus, który wyjeżdża o godzinie 6:30 ze stacji Abdali. Autokar powrotny jest o godzinie 17:00 w sezonie letnim lub 16:00 w sezonie zimowym. Rezerwacji można dokonać online: www.jett.com.jo. Dojazd w Aqaby do Petru autobusem również jest możliwy. Busy odjeżdżają ze stacji Mujamaaa Janobi w centrum miasta. W piątki komunikacja jest utrudniona.


Pamiętajcie, że transport zbiorowy w Jordanii czasem pozostawia wiele do życzenia. Godziny odjazdów często są orientacyjne, kierowcy w przypadku niespełnienia autobusu mogą zażyczyć sobie wyższa kwotę za przejazd, a same ceny biletów nie są w żaden sposób regulowane, przejazd jednak kosztuje zwykle ok. 10 JOD. Pamiętajcie, że Jordańczycy są bardzo pomocni. Jeśli zapytacie w hotelu jak dojechać do Petry, każdy z pewnością wskaże Wam drogę do najbliższej stacji autobusowej i pomoże wybrać najlepszy sposób, by znaleźć się na miejscu. 

Petra - gdzie spać? 
Aby zarezerwować nocleg w Petrze, polecamy Wam skorzystać z aplikacji Booking.com. Miasto oferuje mnóstwo B&B, hosteli i hoteli o najróżniejszych standardach. 


Petra - ciekawostki
- Petra i Indiana Jones mają wspólnego więcej niż myślicie. To właśnie tutaj nakręcono film Indiana Jones i ostatnia krucjata, czyli trzecią część perypetii ekscentrycznego archeologa i poszukiwacza przygód. Petra była tam świątynią chroniącą Świętego Graala.
- Badania archeologiczne wykazują, że pierwsi ludzie mogli osiedlić się tam nawet ok. 9000 p.n.e.
- Petra często pojawiała się również w Piśmie Świętym. W księgach Starego Testamentu nazywana jest „Selą”, co oznacza skalę.


Petra co warto zobaczyć? 
Skarbiec Faraona, czyli Al-Chazna w Petrze to wykuta w skale budowla pochodząca z I-II w n.e. Liczy ponad 40 metrów wysokości i aż 25 metrów szerokości. Nie bez powodu jest też najpopularniejszym zabytkiem Petry. Wykuty w różowym piaskowcu grobowiec mieni się feerią barw. Istnieje przypuszczenie, że był on miejscem pochówku jednego z nabatejskich władców - Aretasa IV.

Kasr Bint Firaun to starożytna świątynia, której nazwę dosłownie tłumaczy się jako „Zamek córki Faraona", była miejscem kultu boga Duszary. Prawdopodobnie również pochodzi z I w. n.e., a  wzniesiono ją za panowania Obodasa III

Ad-Dajr, znany jako Klasztor, pochodzi z 70-106 n.e. Wykuty został w piaskowca u podnóża Dżabal ad-Dajr. Wyglądem przypomina wspomniany Skarbiec Faraona, natomiast ma mniej zdobień i posiada prostszą budowę. Istnieje przypuszczenie, że w miejscu tym faktycznie istniał klasztor chrześcijański z okresu bizantyjskiego. 


Przepiękny i w znacznej mierze zachowany teatr mieścił nawet 10 000 widzów. Wybudowany został najprawdopodobniej w 1 w n.e. za panowania Aretasa IV.


Petra - ile czasu trwa zwiedzenie kompleksu?
Jeżeli chcielibyście zobaczyć dokładnie (i na spokojnie) cały kompleks, z pewnością potrzebujecie dwóch dni. Jeśli jednak interesują Was tylko najważniejsze budynki, jeden dzień w zupełności wystarczy. 

Petra by night - czyli zwiedzanie Petry nocą również jest możliwe! 
 W każdy poniedziałek, środę i czwartek od godziny 20:30 możecie zwiedzać Petrę w nocy, w blasku 1 500 świec. Cena dla dorosłych do 17 JOD, dla dzieci 10 JOD, natomiast bilety możecie kupić w Visitor Centre shops, recepcji swojego hotelu i punktach informacyjnych. Czas zwiedzania wynosi dwie godziny, więcej informacji znajdziecie na stronie: Petra nocą.



Jedziesz do Jordanii? Musisz to wiedzieć! | AKTUALIZACJA


Bezpieczeństwo w Jordanii 
Zaraz po moim powrocie do Polski, miałam od Was mnóstwo pytań z serii „Czy w Jordanii jest bezpiecznie?”.  Moja odpowiedź wielu z Was zaskoczyła, ale wszystko wskazuje na to, że nie ma powodów do obaw. Nie czułam się oczywiście tak komfortowo, jak w większości krajów europejskich, ponieważ świadomość, że znajduję się w epicentrum konfliktu zbrojnego, a dokładniej „w pozornie bezpiecznej strefie”, nie nastrajało pozytywnie. Na stronie MZS od kilku lat również widnieje komunikat odradzający podróży, a dla mnie i mojej wybujałej wyobraźni takie rzeczy potrafią mocno namieszać w głowie. Uważam jednak, że kraj należy do bezpiecznych. 

Czy kupować ubezpieczenie jadąc do Jordanii?
Na pytania dotyczące dodatkowego ubezpieczenia podróżnego prawie zawsze odpowiadam TAK. Dlaczego? Ano dlatego, że nigdy nic nie wiadomo. Przypadków na świecie jest tyle samo, co ludzi i o ile w Europie większość załatwia karta EKUZ, o tyle w Jordanii zostaniecie obciążeni kosztem za każdą formę interwencji. Tygodniowe ubezpieczenie to koszt rzędu 50 zł, a obejmuje nie tylko pomoc lekarską, ale także odszkodowanie za kradzież bagażu czy w skrajnych przypadkach transport zwłok do kraju. 

Wypożyczenie samochodu w Jordanii
Ujmę to upraszczając najbardziej jak się da - bez auta ani rusz! Kwestia wypożyczenia auta w Jordanii ma chyba mniej procedur niż w krajach europejskich. Możecie zrobić to online za pośrednictwem stron konkretnych wypożyczalni, serwisu wspierającego, np. rentalcars lub zrobić to na lotnisku. Niestety ta ostatnia opcja zwiększa cenę wynajmu! Gdy na stronie zamieszczona opłata wynosiła 17 JOD/dzień, tak nam przyszło zapłacić 25 JOD. Wypożyczając auto koniecznie też zróbcie zdjęcia wszelkich rys i zadrapań oraz poproście o rachunek za ostatnie tankowanie do pełna. Profilaktyka, której brak kiedyś może się zemścić. Plus jednak jest taki, że auto oddajecie w punkcie, a jeśli okaże się, że nie zrobiliście żadnej szkoda, środki zostaną Wam natychmiast odblokowane. Na lotnisku znajduje się tylko jeden punkt z wypożyczeniem samochodu, vis z vie wyjścia z terminala. Z pewnością bez problemu go odszukacie. 

Drogi w Jordanii są świetne! Pasy szerokie, a autostrady w środku pustyni są trzypasmową jezdnią. Ograniczenia prędkości natomiast są dla mnie zagadką. Raz za jej przekroczenie zatrzymała nas policja, natomiast cała trasa usiana jest znakami drogowymi, z których zbyt wiele nie wynika. Koniecznie doczytajcie informacje o poruszaniu się autem po tym kraju. Nie przekraczajcie też dozwolonej prędkości, ponieważ na wielu drogach są progi zwalniające, kontrole policji oraz pomiary prędkości. 

Jak ubierać się w Jordanii?
Jordania to kraj, w którym chrześcijaństwo miesza się z Islamem. Są miejsca wyjątkowo konserwatywne, ale wiele z nich należy do liberalnych. Nie należy jednak popadać ze skrajności w skrajność. U kobiet wskazane są zakryte ramiona i szorty sięgające do kolan. Sukienki z kolei powinny zakrywać ramiona i nie być wyzywające. Skromne ubranie to dobre ubranie - tak powiedział nam jeden z mieszkańców Ammanu. Nie ma jednak reguły, wybierając pewne dzielnice miast czy wypoczynek na plaży zapytajcie właściciela hotelu czy możecie założyć swoją upragnioną stylizację. On rozwieje wszystkie Wasze wątpliwości :) Ze względu na własne bezpieczeństwo pamiętajcie o zabraniu nakrycia głowy. Bez względu na to, czy wybierzecie kapelusz czy chustę, ochronią Was przed szkodliwym promieniowaniem i konsekwencjami nasłonecznienia. To naprawdę niezwykle ważne.


Czy do Jordanii potrzebny jest paszport?
Tak. Musicie posiadać paszport z terminem ważności minimum 6 miesięcy od daty powrotu do Polski.

Czy Jordan Pass się opłaca?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi czy warto kupić Jordan Pass. Tak naprawdę kwestia zakupu to czysta matematyka. Karta zawiera wizę oraz darmowe wejście do wieku atrakcji, w tym do absolutnego punktu obowiązkowego Jordanii czyli do Petry. W zależności od tego ile dni chcecie spędzić w Petrze musicie wybrać Jordan Wanderer (70 JOD), Jordan Explorer (75 JOD) lub Jordan Expert (80 JOD). Z każdą z tych kart możecie przebywać na terytorium Jordanii przez 40 dni, natomiast upoważniają one kolejno do 1, 2 lub 3 wejść do Petry. Koszt wizy wynosi 40 JOD, natomiast wejście do Petry na jeden dzień to koszt 50-60 JOD. Jeśli więc jedziecie do Jordanii i nie planujecie zwiedzania Petry to nie kupujcie Jordan Pass. Zainteresowanym z kolei udostępniam linki  (Jordan Pass: jordanpass.jo, Bilety do Petry: visitpetra.jo) Uwaga! Koniecznie kupcie Jordan Pass online.

Ceny w Jordanii
Po publikacji tego wpisu pojawiło się od Was mnóstwo pytań na jeden temat: czy w Jordanii jest drogo? Odpowiedź raczej Was nie ucieszy, ale muszę powiedzieć, że ceny w Jordanii są dość wysokie, choć wszystko zależy od produkt i usługi, z której korzystacie. Dla przykładu - litr wody na stacji benzynowej kosztuje ok. 0,8 JOD, natomiast za identyczny produkt w restauracji zapłacicie już 1,5 JOD. Falafel w picie kupiony w „budzie” kosztuje 1-1,5 JOD, natomiast w knajpie nawet 4 JOD. Podobnie jest z hummusem i innymi, lokalnymi smakołykami. Ważną informacją są też podatki - na paragonach zauważycie nie tylko podatek od zakupu, ale i dodatkowy tax za obsługę (coś w rodzaju włoskiego coperto). Kwestia noclegów też jest bardzo różna. My, decydując się na dość low costowe miejsca, płaciliśmy od 8 do 25 JOD za noc dla osoby w warunkach przyzwoitych, ale pozostawiających wiele do życzenia europejskim standardom. Ceny paliwa natomiast zbliżone są do cen polskich i uwaga! Na stacjach zawsze jest pan, który zatankuje Wam auto do pełna. Pan jest gratis, nikt za niego Was nie będzie chargował.

Jordania - czy warto jechać z dziećmi?
Nie spotkałam miejsc, w których dzieci nie zostałyby mile przywitanie, ale… warunki są dość surowe.  Zacznijmy jednak od początku.

Lecąc do Jordanii obraliśmy sobie cztery kluczowe punkty: Pustynię Wadi Rum, Morze Czerwone, Morze Martwe oraz Petrę. Są to miejsca dość wymagające i mogą naprawdę przysporzyć problemów, jeśli chce się podróżować po nich z maluchem. Jeśli chodzi o pustynię, to sam dojazd nie jest problematyczny - swoje auto zostawiacie pod biurem Beduinów w mieście i pickupem zostajecie przewiezieni do obozu. Wózkiem jednak po obozie jeździć się nie da (w końcu to pustynia), nocujecie w specjalnym namiocie, a łazienka jest koedukacyjna. Na wyjazd z dzieckiem nie będą to warunki zbyt komfortowe, ale pobyt nie jest niemożliwy. Ważne, abyście mieli własne jedzenie dla malucha, a Beduini na pewno Wam pomogą. Drugim punktem na naszej trasie była Aqaba i Morze Czerwone, gdzie hotele są już na przyzwoitym poziomie, a niektóre plaże publiczne są bardzo liberalne i otwarte na turystów. Nie zapomnijcie jednak o butach do wody. W czystym i przejrzystym morzu czają się jeżowce, a sam piasek jest wyjątkowo nieprzyjemny. Jeśli chodzi o Petrę to sprawa jest prosta, jeżeli zdecydowalibyście się pójść z dzieckiem na Śnieżkę, albo do Doliny Pięciu Stawów to te miejsce również przywita Was otwartymi drzwiami. Jest to skalne miasto, nic dodać, nic ująć. Natomiast wizyta nad Morzem Martwym najwięcej czujności wymaga od rodziców. Należy przebywać tylko w wyznaczonych do tego miejscach, ponieważ wybrzeże jest pełne przykrytych niewielką ilością piasku dziur i uskoków. Nieszczęście może przyjść niespodziewanie.

Duże miasta w Jordanii posiadają pełną infrastrukturę od chodników i asfaltowych ulic po pięciogwiazdkowe hotele. Podróż z dziećmi jest więc do zrealizowania, pytanie czy Wasze maluchy są w stanie pokonywać długie dystanse, pić słodką herbatkę, jeść lokalne przysmaki  i cieszyć się z pustynnych widoków.

Jeśli macie jakieś pytania piszcie śmiało. Post będę aktualizowała na bieżąco, aby rozwiać Wasze wątpliwości. Natomiast największe atrakcje i wszystko, co warto zobaczyć w Jordanii znajdziecie w kolejnym wpisie. Już niebawem! ♥️ Zapewniam, że będzie mnóstwo pięknych zdjęć :)


Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 



Kolejna wyprawa na Wschód - tym razem z Robertem Maciągiem!


Seria podróżnicza „Poznaj Świat” wydawana pod okiem Wojciecha Cejrowskiego jest regularnie uzupełniana w mojej biblioteczce za sprawą Wydawnictwa Bernardinum. Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, by chłonąć lektury w ilości, w jakiej mam to w zwyczaju, ale niewielka dawka turystyki, szczególnie przed snem, to idealne lekarstwo na miniony, ciężki dzień. Książką, którą otrzymałam, nosi tytuł Rowerem w stronę Indii, a wyszła spod pióra Roberta Maciąga. Pan Robert ma już na koncie inną publikację, Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę, a tytuł może świadczyć tylko o tym, że nasz mieszkający w Londynie podróżnik musi uwielbiać rowerowe eskapady. Na dobrą sprawę wcale mu się nie dziwię. Sama pamiętam własne wyprawy (choć daleko im do międzynarodowych podróży), które nieraz zajmowały całe dnie i powodowały, że jako nastolatka powracałam do domu o mało przyzwoitych porach. Taki już los osób, które maniakalnie próbują odkryć „coś nowego”, zwiedzić „coś w sposób niekonwencjonalny i daleki od standardowych folderów biur podróży.

Zanim zaczęłam czytać zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wybrałabym się w podróż do Indii. Trudna sprawa. Może i podoba mi się styl indie clothes & gadget, ale żeby zaraz desperacko zwiedzać to państwo? Co więcej, w przeciągu kilku dni od moich rozmyślań,  ESN przydzieliło mi Turka, którego mam zapoznać z Warszawą, choć sama nigdy bym się nie wybrała do jego rodzinnego kraju. Nawet na wycieczkę! Gdzie w takim razie rozpoczyna się na dobre nasza książkowa przygoda? W tureckim Istambule! I wiecie, co? Już w pierwszym rozdziale zdałam sobie sprawę, że moje uprzedzenia były niesłuszne. Autor przedstawia miasto jako niesamowicie spokojną krainę z wyśmienitą herbatą w każdej z alejek i… brudnymi ulicami, które aż roją się od szkieł i śmieci. Pozostawiający wiele do życzenia upał, towarzyszący nam  z kolei przez całą wycieczkę. To stosunkowo przerażające, bowiem to Polacy wielokrotnie narzekają na wakacyjne temperatury.

Co by jednak nie było, muszę przyznać, że książkę czyta się stosunkowo ociężale. Lektura jest oczywiście ciekawa, opisy opiewają cudowne zdjęcia i naprawdę poznajemy świat wielkiej Azji od bardzo nietypowej strony, to pomimo lekkiego pióra Maciąga (które według Wojciecha Cejrowskiego zostało znacznie poprawione) książka się dłuży. Nie jest to lektura na jeden wieczór. Trzeba ją odłożyć, przemyśleć daną część wyprawy i powrócić do kontynuowania lektury. Nie chciałabym Wam zdradzać, jak wyglądała podróż Ani i Robba, bowiem stracicie to, co najważniejsze w tej propozycji. Zdradzę Wam jednak, że przedstawiony świat jest aż nazbyt realistyczny, a perspektywa przepełniona humorem i naszymi, polskimi stereotypami. Swawolne odkrywanie nowych lądów to najpiękniejsza sprawa, jaką mamy w zasięgu swojej ręki. Maciąg przedstawia nam krajobrazy, które doskonale zna, bowiem widział je już kilkukrotnie podczas swoich dotychczasowych podróży, za to Anna biega z aparatem fotografując zjawiskowe wytwory natury. Jedyne, co nie podoba mi się w tej książce, to drobne przechwycenie stylu od Wojciecha Cejrowskiego. Mam tu na myśli opis pięknego krajobrazu, fauny i flory, której harmonia zostaje zaśmiecona mniej, lub bardziej biodegradowalnym materiałem (dosłownie). To właśnie takie wskazanie palcem nam, czytelnikom, że świat nie jest idealny powoduje, że zaczynamy zdrowiej myśleć o ekologii i otaczającym nas świecie, jednak taka konfrontacja, zawarta w jednym zdaniu, wywołuje niechęć do dalszej lektury. Takie jest moje zdanie.

Na zakończenie pozostawiam z Was z jednym z opisów, który w kolejnych wersach został naruszony wyżej wspomnianym poczuciem humoru autora „Zatrzymaj się na chwilę, a usłyszysz. Ptaki pustyni, pszczoły i trzmiele. Szum turkusowej wody i tokujące w środku drogi gołębie. Stukot własnego serca. Własny, płytki oddech. Żwir i kamienie. Żółto-czarne motyle”. Cytat ten postanowiłam zapisać sobie na małej karteczce, nosić w portfelu i powrócić do niego, kiedy wybiorę się latem na rowerową wycieczkę. Napomknę Wam też tylko, że książka kończy się bardzo ciepło i uświadamia nam, że podróże zbliżają ludzi. Dzięki nim można nie tylko poprawić swoją kondycję fizyczną, odkryć nieznane lądy, czy rozszerzyć swoje horyzonty, ale i odnaleźć miłość na całe życie. Osobiście trzymam kciuki za Anię i Roberta Maciągów, aby wiodło im się jak najlepiej. J I wiecie co? Chyba zakończenie tej historii, w kafejce na stacji metra New Delhi, sprawiło, że nie miałam zamiaru opowiadać Wam technicznych przeżyć (jak skręcanie rowerów, zagwozdek związanych z Hitlerem czy darmowego ulokowania w hotelu), widoków, albo obrazów. Ta książka sięga głębiej, bo do ludzkiego wnętrza. Jest naprawdę świetną propozycją dla osób, które kochają podróże i nie potrafią oderwać się od literatury. „Zwiedzić” karty możecie sami, gdy tylko sięgniecie po tę książkę. Polecam!

„Świat jest przecież pełen Dobrych Ludzi. Wystarczy się odważyć i wyjść im na spotkanie…”


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Chiny? Dlaczego nie...

Chiny do kraj stosunkowo hermetyczny. Ma własną autonomię, niechętnie dzieli się osiągnięciami, ale z przymrużeniem oka traktuje podróżników trafiających do swojego państwa. Z perspektywy realisty, dwutygodniowa wyprawa na wschód bez znajomości języka, obyczajów czy przygotowania wydaje się być niemożliwa do zrealizowania. Kres tejże teorii postawiła Anna Karpa, która wraz z córką, i dwiema koleżankami, postanowiła zwiedzić to, jakże piękne, państwo. Co prawda to nie zasługa Pani Anny, a Katarzyny Karpy, która zorganizowała całą wyprawę.



Dlaczego o tym napisałam? Ano dlatego, że publikacja „Chiny? Dlaczego nie…” to książka, w której podróż ta została szczegółowo opisana. Wyruszamy z Warszawy, wcześniej pakując się i zakupując szybki kurs języka chińskiego, po czym wsiadamy do samolotu, przedostajemy się do kompletnie abstrakcyjnej strefy czasowej i… lądujemy w Szanghaju. Jak jednak odnaleźć się na miejscu, skoro nic nie wygląda tak, jak powinno? Jak porozumieć się z Chińczykami, których język angielski pozostawia wiele do życzenia? Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności nasze panie trafiają do wypożyczalni samochodów, gdzie bardzo atrakcyjna ekspedientka, perfekcyjnie posługująca się językiem angielskim, kieruje je w dalszą podróż. Przez całą książkę poznajemy codzienne zachowania i kulturę Chińczyków, których opis, tak namacalny, spotkałam po raz pierwszy w literaturze. Widzimy, że wszyscy mieszkańcy starają się za wszelką cenę pomóc turystom, a bezradność wypisuje na ich twarzach smutek. Jak jednak pomóc komuś, kto nie dość, że biega z aparatem i fotografuje z podziwem życie normalnych ludzi (w oczach Chińczyków), to jeszcze mówi językami z wieży Babel? Na szczęście, cała podróż zakończyła się szczęśliwie. Bohaterki zwiedziły tak wiele miejsc, które i ja kiedyś chciałabym zobaczyć na własne oczy. Przyznam, że na dzień dzisiejszy pękam z zazdrości.

Sądzę, że książka ta powinna zostać wpisana do kanonu książek obowiązkowych dla osób, które planują odwiedzić Chiny. Bohaterki przeżyły tak liczne perypetie, że ich opis może uratować niejednego turystę z opresji. Dowiadujemy się jednak, że mimo wszystko warto pytać mieszkańców o radę czy pomoc, bowiem zawsze znajdzie się ktoś, kto opanował język angielski na poziomie umożliwiającym może nie tyle, co swobodną komunikację, a uzyskanie cennych wskazówek i informacji. Cała książka została bardzo przystępnie napisana, choć muszę przyznać, że czytałam ją najdłużej z otrzymanych od Wydawnictwa Novae Res publikacji. Zabrakło mi jednak zdjęć. Kiedy opisywane są targi, serwowane potrawy czy środki komunikacji np. statek pełen miniaturowych „koi” chciałoby się zobaczyć na własne oczy. To rzeczy drobne, ale wzmagające ciekawość, bowiem krajobrazy i budowle architektoniczne są dostępne dla nas po wpisaniu odpowiedniego hasła w Google. Pod względem merytorycznym gorąco polecam Wam tę książkę, ponieważ, jak już wspomniałam, nadam jej zaszczytne imię „Niezbędnik PRZED podróżą do Chin”. 



Za publikację dziękuję Wydawnictwo Novae Res:





Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 




Reportaż z Chin Marka Pindrala

Po otrzymaniu książki Chiny od góry do dołu, bardzo szybko przekartkowałam jej zawartość. Patrząc na zapisane strony i zamieszczone fotografie byłam święcie przekonana, że będzie to kolejny, dość nudny reportaż z perspektywy szarego turysty. Wszystko to sprawiło, że książka Marka Pindrala trafiła na ostatnią pozycję moich lektur. Dzisiaj tego bardzo żałuję, bowiem dawno nie pomyliłam się tak bardzo!

Chiny od góry do dołu to nie jest zwykły reportaż, tuzinkowa relacja ze zdarzeń i opis krajobrazu… Książka ta jest fenomenalnym poradnikiem, który zatytułowałabym „Jak przetrwać w Azji”, i nie bez powodu wato poświecić jej niejeden wieczór.

Marek Pindral, autor a zarazem nasz główny bohater, postanawia odbyć daleką podróż, bo w końcu do Azji, aby rozpocząć nauczanie języka angielskiego na uniwersytecie w Chengdu. Sprawa nie jest prosta, bowiem nie posługuje się on językiem chińskim i nie zna zasad panujących w szkole. Okazuje się, że wszelkie prawa i reguły obowiązujące zarówno uczniów, jak i nauczycieli ustala rządząca Partia Komunistyczna, a żadne odstępstwa nie są akceptowane. Szybko więc uznano, że forma podejmowanych podczas zajęć dyskusji nie należy do przyzwoitych i o mały włos Pindral nie powrócił do swojej ojczyzny. Chiny, jak się okazuje, to bardzo hermetyczne społeczeństwo. Rząd z góry ustala plany na życie mieszkańcom, rodzice zwykli wybierać swoim dzieciom szkoły (bo przecież to oni muszą za nie płacić), mało kto ma w domu ogrzewanie, a i trzęsienia ziemi, niosące śmierć tysiącom jednostek, nikogo nie interesują. Nikt też nie ma prawa widzieć wad w chińskim systemie, nie może łudzić się, że cokolwiek ulegnie zmianie, bo przecież… jest dobrze. Żyją w pokorze, żyją w ciszy, żyją… bez własnego zdania. Jedyną szansą na lepszą przyszłość jest wstąpienie do Partii Komunistycznej, jednak nie każdemu dane czynić te honory...

Pindral zapoznaje nas z tą miej przyjemną odsłoną Państwa Środka. Największa potęga gospodarcza musi trzymać się w ryzach, ażeby z dnia na dzień nie zacząć kuleć na arenie międzynarodowej. Nieraz podczas lektury czujemy zimno na myśl, że mieszkańcy muszą spać w szalikach i czapkach, nieraz zaśmiewamy się, gdy to „starsze pokolenie” wędruje na lokalny jarmark ze zdjęciami swoich synów, córek, wnuków czy kuzynostwa, ażeby dobrze wydać ich za mąż/za żonę. Nieraz też współczujemy mieszkańcom Chin, kiedy trzęsienia ziemi odbierają im rodziny, dorobek całego życia, a rząd bezceremonialnie wręcza plik fałszywych banknotów, kiedy ową życzliwość i chęć pomocy rozgłaszają media. To tak naprawdę smutne bardzo smutne historie, które dzieją się naprawdę... Ludzie tam, jeśli nie należą do wspomnianych już „wyższych sfer”, mają niehumanitarne warunki życia, które nie tylko uwłaczają ich godności, ale i nie pozwalają na normalne funkcjonowanie. Rozdział „Chińska kuchnia od kuchni” opowiada nam, że skrajna bieda zmusiła mieszańców, m.in. do jedzenia szczurów, mrówek, wielbłądzich garbów czy sów, kiedy my nawet nie potrafimy wyobrazić sobie udźca z podwórkowego Burka (spokojnie, zjadane w Chinach psy są hodowlane – podobnie, jak u nas świnie), ponieważ jest to sprzeczne z naszą mentalnością. Dla nas pies, to pies, a nie świąteczna kolacja. Światopogląd jednak z upływem lat i warunków bytowania zawsze ulega zmianie. Tego możemy być pewni.  Z lektury dowiecie się  też, np. że coraz popularniejszym zjawiskiem jest urządzanie striptizu podczas pogrzebu, ażeby ceremonia pochówku zebrała większą ilość gości (ilość osób jest implikacją popularności i sympatii do zmarłego), albo dlaczego niegrzeczne jest zjadanie całej porcji posiłku.

Autor został wrzucony na głęboką wodę. Trafił w objęcia zupełnie innej kultury, standardów i obyczajów, w których przyswojeniu na każdym kroku pomagali mu podopieczni. Muszę przyznać, że pod tym względem Chiny są bardzo intrygujące – mieszkańcy są wyjątkowo życzliwymi, ciepłymi i grzecznymi osobami. Dobre maniery i wychowanie nie leżą w gestii savoir-vivre’u, a zakorzenione zostały w mentalności wszystkich jednostek. Bardzo głęboko zakorzenione.

Uważam, że książkę warto przeczytać i nie polecam jej wyłącznie osobom, które interesują się kulturą wschodu. Ja do nich nie należę, a otrzymałam świetny reportaż, do którego wielokrotnie jeszcze powrócę. Lektura jest przyjemna, kartki przekładamy szybciej i szybciej, uśmiechając się do wielu przeczytanych już fraz (nie wiem, czy istnieje osoba, której nie zabłyszczą się oczy np. na widok pandy! Nie zdradzę Wam, cóż owe zwierzątko robi w tej publikacji, bowiem dowiedzieć tego musicie się sami ;)), a zamieszczone fotografie bardzo pomagają nam w zobrazowaniu poszczególnych fragmentów. Dodam tylko, że książka została wydana w ramach Biblioteki Poznaj Świat, czyli pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
                                                                 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie