­
­

"Zemsta" Aleksandra Fredry w warszawskim Teatrze Polskim





Nietypowe zjawisko wizualne cieszące oczy niejednego widza. Co mam na myśli? Niewątpliwie Zemstę Aleksandra Fredry, którą od 3 marca 2013 roku możemy oglądać na deskach Teatru Polskiego w Warszawie.

Po wyjściu ze spektaklu byłam nie dość ze skonsternowana cała inscenizacją, to i zachwycona rolą Papkina, w którego wcielił się Jarosław Gajewski. Nie widzę tutaj trafniejszego odtwórcy tego bohatera, bowiem przy deklamacji czy gestykulacji zaśmiewałam się do łez. Kompletnie źle dobraną postacią, moim skromnym zdaniem, okazała się Podstolia (Joanna Trzepiecińska). Cenię oczywiście doświadczenie i wdzięk artystki, jednak na tej roli stanowczo się zawiodłam. Nieco inaczej wyobrażałam sobie wdówkę, skłonną do zamążpójścia. Wacław i Klara to nowe twarze polskiej sceny. Ze swojej strony życzę im jak najlepiej i skupiając się na Pawle Kruczu, który „żył” tym przedstawieniem, wróżę im wieloletnią karierę. Najznakomitszą twarzą Zemsty jest nie kto inny, niż odtwórca roli Cześnika – Daniel Olbrychski. Osobiście uważam aktora za osobę, która kształtowała wizerunek polskiej sceny, a deski teatru są tego najlepszym przykładem. Muzykę do całej inscenizacji skomponował Piotr Rubik, co zmieszało wielu widzów. Przedstawienie rozpoczyna się huczną, głośną, nowoczesną muzyką, której daleko do świata Aleksandra Fredry. Wszystko jednak idealnie wpisało się w scenariusz i przywodziło ciepły uśmiech na ustach.
Teatr Polski: Galeria


Pozwolicie, że nie będę streszczała Wam dramatu, bowiem i tak wszyscy zasłyszeli o Zemście na niejednej lekcji języka polskiego. Krzysztof Jasiński świetnie wyreżyserował spektakl, dzięki czemu naprawdę wtapiamy się w świat bohaterów. Wydaje mi się, że za serce ujął wszystkich widzów fakt relacji z publicznością. Kiedy Rejent Milczek (Andrzej Seweryn) klęka rozpoczynając modlitwę (chcąc uniknąć konwersacji z Papkinem), wymaga od publiczności szumów i hałasów, które pomogą w kontynuacji przedstawienia. To naprawdę jednoczy widzów z aktorami poprawia odbiór spektaklu.


fot. Teatr Polski



Jeśli nie byliście jeszcze w teatrze, bardzo polecam Wam ten spektakl. Bilety (ku mojemu zdziwieniu) wcale nie są najwyższych lotów, a spędzicie udany wieczór. Owszem,  nawet ja poprawiłabym mnóstwo epizodów całym spektaklu, jednak pomimo tych niedoskonałości – bawiłam się świetnie. Wracając jeszcze do pani Trzepiecińskiej – nie wiem dlaczego, ale widziałabym ją w roli Klary. Szkoda, że wiek aktorki nie pozwala na takie konwenanse jednak idealnie wpasowałaby się w tę kreację. Dzisiaj już pozostało mi jedynie pomarudzić zastanawiając, co mogłoby zostać poprawione. 

Orzeźwiająca Magia Świąt, czyli... Listy do M.

Listy do M. czyli ciepła, świąteczna komedia na zimowy wieczór. W rolach głównych nie kto inny, niż śmietanka polskiego kina, m.in.: Piotr Adamczyk, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Roma Gąsiorowska czy Agnieszka Dygant. Muszę przyznać, że jest to jeden z moich ulubionych filmów, jednak żeby dowiedzieć się – dlaczego – koniecznie przeczytajcie tę recenzję.


Magia Świąt, mając tu na myśli całą otoczkę Bożego Narodzenia, włącznie z Mikołajem i choinką, jest tak naprawdę złudnym wytworem tradycji, stworzonej przez naszych dziadków, ich dziadków i dziadków owych dziadków.  Wiecie, skąd wzięło się drzewko świąteczne? Już Wam mówię, choinka pojawiła się w XVI-wiecznej Anglii, gdzie symbolizowała rajskie drzewo Adama i Ewy. Podczas Bożego Narodzenia wystawiano misterium, którego tłem były nasze iglaste rośliny przyozdobione w jabłka i papierowe ozdoby. Mieszkańcom okolicznościowa idea spodobała się na tyle, że postanowili przenieść ten zwyczaj do domowego zacisza. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie Świąt bez pierników, lampek i masy bombek o najróżniejszych kształtach i rozmiarach. I wiecie, co? W Listach do M. też pojawiają się choinki, na których tle nie odbywa się już wspomniane misterium, a siedzi przezabawny i ekscentryczny… Święty Mikołaj (Tomasz Karolak).

Film nie jest historią jednej osoby. Na całość składa się kilka, idealnie wplecionych i sklejonych ze sobą wątków, a tak pokrótce: Mikołaj Konieczny (Maciej Stuhr), jako samotny ojciec wychowuje Kostka i za sprawą bezlitosnej Margaret (Redaktor Naczelnej Radia, w którym pracuje) w wigilijny wieczór musi opuścić syna. Szczepan z kolei (Piotr Adamczyk), postanawia zorganizować w swoim domu prawdziwe Święta Bożego Narodzenia. Porywa, ujmując to w cudzysłowie, familię, jednak zniecierpliwiona Karina (Agnieszka Dygant) doprowadza do kolizji na drodze i trafiają, jako niezapowiedziani goście, do położonego w polu domostwa. Mała Tosia ucieka z domu dziecka, przez co spędza Święta z patetyczną rodziną Małgorzaty i Wojciecha. Tutaj warto zwrócić uwagę na kreację owej Małgorzaty bowiem uważam, że Agnieszka Wagner idealnie wcieliła się w tę rolę. Zwieńczeniem historii są losy Kacpra, Melchiora i Baltazara, ale poznać je musicie już samodzielnie.

Film gorąco polecam wszystkich, których Magia Świąt porywa, co roku. Według mnie jest to jedna z lepszych komedii romantycznych szczególnie, jeśli pod uwagę weźmiemy polskie produkcje. Idealnie dobrana muzyka przyprawia nas o uśmiech, a czasem współczucie dla bohaterów. Historia jednak jest aktualna, szczególnie w XXI-wiecznym społeczeństwie, gdzie tak wiele osób spędza Święta w opuszczonym pokoju, bądź biurze. Produkcja Mitja Okorni ma nam pokazać, że Boże Narodzenie to czas ciepła, miłości i przede wszystkim – magii.  

„Jak ja nienawidzę poniedziałków. Wszystko trzeba zaczynać… od nowa!”


Przerwa w masowych produkcjach telewizyjnych! Koniec z każdorazowo powtarzanymi scenariuszami! Przedstawiam  Państwu fenomenalną, ponadczasową komedię Nie lubię poniedziałku, powstałą w 1971 roku. Dawno? A i owszem! Jednak mimo upływu lat produkcja aktualna jest nawet dzisiaj, przecież… ile złych rzeczy może się wydarzyć w ciągu jednego dnia, w ciągu… jednego poniedziałku? Co prawda nie mamy już roznosicieli mleka, którzy ciężko zarabiają na spłatę kredytów, policjanci nie kierują ruchem podczas opieki nad dzieckiem, a nawet nie musimy martwić się, że nie zdążymy stanąć w gigantycznej kolejce po rolkę papieru toaletowego.  Jednak niektóre poniedziałki są pasmem nieszczęść, zawiłych i nieprzewidywalnych zwrotów akcji, których skutek towarzyszy przez kolejne dni.

Nie lubię poniedziałku to film wyreżyserowany przez Tadeusza Chmielewskiego. Fabuła rozgrywa się w latach 70’ XX wieku, a dokładniej w poniedziałek, 17 września - dzień ten jest feralnym ciągiem wypadków i pomyłek parodiujących życie w dawnej Warszawie. Akcję rozpoczyna Bohdan Łazuka, który odtwarzając rolę Bohdana Łazuki (;-)) wraca z przestawienia torami kolejowymi. Chciałoby się rzec, że bohater promuję ideę „Piłeś? Nie jedź!”, tak aktualną w dzisiejszych czasach. Pamiętajmy jednak, że to wyłącznie jeden epizod w całej projekcji.

Prezes warszawskiego Maszyno-Hurtu przygotowuje się do spotkania biznesowego jednak winda, która zacina się pomiędzy piętrami uniemożliwia nawiązanie międzynarodowej współpracy. Włoch, na lotnisku Chopina, przywitany przez góralski zespół wsiada do złej taksówki, a rodak z Chicago gubi teczkę z pieniędzmi, przeznaczonymi na budowę nowej szkoły. Zygmunt Bączek z Sulęcin przyjeżdża do stolicy w poszukiwaniu dreblinek do  kombajnu. Wdaje się w konflikt z taksówkarzem, nie płacąc za przewóz do Maszyno-Hurtu, a ten z kolei poszukuje go w całej Warszawie, gdyż, jako osoba przesądna, wierzy w staropolskie porzekadło „Jaki poniedziałek – taki i cały tydzień.”

Milicjant nie może pozostawić Jacka w przedszkolu, ponieważ zamknięto je przez epidemię różyczki. Żona także nie jest w stanie pozostać z chłopcem ze względu na  remanent w Agencji Matrymonialnej. Niefortunny zbieg okoliczności sprawia, że Jacek trafia na służbę wraz z ojcem, podnosi alarm na całej komendzie, po czym nagle znika.

Film uznawany jest za jedną z najlepszych polskich komedii. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż śmiejemy się z absurdów ustroju naszego kraju w latach ’70. Niemniej - każdy winien choć raz w swoim życiu obejrzeć Nie lubię poniedziałku, by na własne oczy ujrzeć paradoksy XX wieku. Ja z kolei  mam szczerą nadzieję, że Wasz poniedziałek do najgorszych nie należy. ;)


Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie