- 21:38
- 0 Comments
Kiedy brakuje nam leśniczego, babci, wilka i czerwonego kapturka –
postaci osadzonych w leśnej, ale bajkowej scenerii - przenosimy się do współczesnych czasów w
poszukiwaniu nowego zakończenia wszystkim znanej baśni braci Grimm. Na piedestale
stawiamy więc lekarkę, nauczycielkę i uczennicę, kobiety tworzące fabułę Czerwonych kapturków: numer 1, numer 2,
numer 3 autorstwa Johna Katzenbacha.
O autorze wiem niewiele. Nigdy dotychczas
nie spotkałam się z jego twórczością, choć nazwisko nie raz przeplatało się
pomiędzy księgarnianymi półkami, kiedy to poszukiwałam nowych zdobyczy. Okazuje
się jednak, że w Polsce wydał już blisko 14 książek, a każda z nich cieszy się
pochlebną opinią. John Katzenbach to były reporter sądowy najsławniejszych amerykańskich
magazynów, kontrowersyjny twórca psychologicznych książek i kryminałów. Prawdopodobnie
to praca zawodowa wpłynęła na jego pióro. Wielokrotnie osadzał fabułę swoich
powieści w zasłyszanych na salach rozpraw sceneriach, bowiem to one stawały się
jego największą inspiracją.
Czerwone kapturki: numer 1,
numer 2, numer 3 swoją premierę miały 21 października 2014 roku i pomimo
bardzo jesiennej daty – świetnie sprawdzą się w roli świątecznych prezentów,
ponieważ są to niezwykłą gratką dla miłośników kryminałów. Może i książka liczy zaledwie 400 stron, ale trzyma
w napięciu, zaskakuje, i co rusz wodzi czytelnika
za nos. Już na początku lektury poznajemy trzy bohaterki, każda z nich ma inny status
społeczny, dzieli je ogromna różnica
wieku i zdaje się, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Łączy ich jednak jedno –
kasztanowy kolor włosów. Co jednak może się wydarzyć, kiedy pewnego dnia każda
z pań otrzymuje list? List, który diametralnie zmienia ich życie.
Doskonale wiemy, że każda bajka
musi zawierać morał, a przy tym posiadać szczęśliwe zakończenie. Nie czytamy
jednak „Czerwonego Kapturka” z lat
swojej młodości. Mamy w ręku świetnie skonstruowany thriller psychologiczny,
szczegółowo dopracowaną i uknutą intrygę, która na zawsze zmieni nasze pogląd
na bajkową historię z dzieciństwa. Katzenbach stworzył książkę o… powstawaniu
powieści. Wielki Zły Wilk, autor listów, to sześćdziesięcioletni pisarz. Jego historie
poruszają czytelników, ponieważ są bardzo przyziemne, osadzone w realiach życia
codziennego, a opisują aż nadto prawdziwe historie. Nic w tym dziwnego. Najnowsza
ksiązka ma opisywać… polowanie na Czerwone Kapturki. Nie trudno więc się domyśleć, że będzie ona
personalną historią trzech poznanych kobiet.
Książkę gorąco polecam. Jestem mile
zaskoczona samym pomysłem na fabułę książki oraz jego realizacją. Pióro Katzenbacha
jest bardzo lekkie. Język plastyczny, a całość niesamowicie wciągająca. Nie zauważycie
nawet, kiedy zdołacie dobrnąć do ostatniej strony. Historia Czerwonych
Kapturków i Wielkiego Złego Wilka trzyma w napięciu. Jeżeli więc poszukujecie
książki abstrahującej od swojej codzienności i pogodni za Bożym Narodzeniem –
gorąco zachęcam do lektury.
Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu AMBER
(…) wyzwania są częścią naszego życia. Postrzeganie ich jako
pozytywnych, a nawet nieodzownych narzędzi „treningu psychiki” buduje, krok po
kroku, fortecę wewnętrznej odporności, która pozwala Ci osiągnąć wszystko, do
czego się szczerze zobowiążesz.
Ludzie, którzy twierdzą, że
czegoś nie da się zrobić, nie powinni przeszkadzać tym, którzy właśnie to
robią. Maksyma ta, moim zdaniem, sprawdza się na każdej płaszczyźnie bowiem
tylko odrobina silnej woli może wynieść nas na szczyty.
Nie bez powodu nawiązuję to do
słów-klucz.
Książka, jaka zajęła moje myśli w
trakcie sesji egzaminacyjnej jest… Ultranastawienie Travisa Macy’ego i Johna Hanca. Z jednej strony mamy do czynienia z propozycją
biograficzną, opowiastką o tym, co kierowało naszym głównym bohaterem, gdy
dążył do wyznaczonych celów i czym kierował się w swoim życiu. Z drugiej strony,
między wierszami, możemy odnaleźć masę motywatorów, cennych rad i wskazówek,
które pozwalają nam na zmianę naszego życia.
- 21:47
- 2 Comments
„Nie dość, że zawieszono
go w czynnościach służbowych, to jeszcze o skarżono o złamanie prawa. Zawsze zdawało
mu się, że jedną z cech, która czyni go dobrym śledczym, jest umiejętność
patrzenia na sprawę z wielu stron. Ale dopiero teraz tam się znalazł. Po drugiej
stronie.”
Mile wspominając lekturę Jaskiniowca, z uśmiechem powróciłam do
twórczości Jørna Liera Horsta. Nie
trudno się dziwić, bowiem zarówno przygody Williama Wistinga, jak i samo pióro,
sploty akcji i zawiązane przez autora wątki sprawiają, że chętnie wertujemy
karty powieści. Dziś wpadły mi do biblioteczki Psy Gończe, achronologiczny tom przygód najznakomitszego komisarza
Północy.
A o czym w książce? William Wisting,
nasz główny bohater, przed lat prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa młodej
dziewczyny - Cecilii Linde. Sprawa
została doprowadzona do końca, niczym nie wyróżniając się od pozostałych akt i
kart sprawy, a podejrzanego o tę zabronię udało się uchwycić i osadzono w
areszcie. Niestety jednak, mimo upływu lat, na światło dzienne wychodzą kolejne
fakty i przesłanki, a one finalnie doprowadzają do zawieszenia komisarza w
czynnościach służbowych. Widzimy początkowo walkę o stanowiska, przepychanki u
szczytu władzy i pozornie już na początku powieści zdajemy sobie sprawę, kto
tak naprawdę chce zaszkodzić komisarzowi. Poddanie się tym sugestiom jest
jednak złudne, a dzięki pomysłowości autora, potrafi bardzo dużo namieszać. Aby
wpleść dodatkowy wątek, ujawniający rozwiązanie zagadki, nie tylko Wisting próbuje
poznać prawdę, ale i jego córka, Line, angażuje się w sprawę tajemniczego
śledztwa. Okazuje się, że dziennikarska przebiegłość i odrobina analitycznego
myślenia potrafi obnażyć owiane dotąd tajemnicą fakty.
- Z Ceceilą było inaczej – odparł Wisting i zacytował słowa Haglunda: -
Pozwalając nam odnaleźć jej ciało, zastosował manewr który miał nas zmylić i
zniechęcić do dalszego szukania jego kryjówki.
Psy gończe to bardzo intrygująca propozycja. Na 387
kartach powieści lawirujemy pomiędzy najrozmaitszymi faktami, i co i rusz
zostajemy pozostawieni w martwym punkcie z garścią przemyśleń. Jak przyznaje
sam autor, w swoich powieściach tak buduje nastrój grozy, że czytelnicy
podskórnie wyczuwają, że gdzieś w pobliżu czai się zło. Mroczne sekrety z
przeszłości i to, jak determinują one codzienne życie ludzi, jak pchają ich do
zbrodni – to coś, co Horst poznał od podszewki w długoletniej pracy policyjnego śledczego.
W Psach gończych mamy niesamowicie
wartką akcję, wątki, choć tak odmienne, tworzą logiczną całość i bardzo
przyjemnie się komponują na naszych oczach. Całość została poprowadzona dwutorowo, by finalnie, śledztwa Line oraz Wistinga spotkały się w jednym punkcie. Nie obawiajcie się
jednak sztampowego rozwiązywania zagadki "krok po kroku". Fakt, że oba śledztwa
toczą się równocześnie nie wyklucza tego, że Horst podrzuca nam rozmaite anegdoty,
tropy, które nie tylko wprawiają nas w zakłopotanie i mylą, ale i budzą ogromną
chęć poznania prawdziwego oblicza śmieci Linde.
Gorąco polecam!
Gorąco polecam!
…przez cztery dni nie był policjantem.
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Smak Słowa!
- 10:46
- 3 Comments
Kiedy brakuje nam leśniczego, babci, wilka i czerwonego kapturka –
postaci osadzonych w leśnej, ale bajkowej scenerii - przenosimy się do współczesnych czasów w
poszukiwaniu nowego zakończenia wszystkim znanej baśni braci Grimm. Na piedestale
stawiamy więc lekarkę, nauczycielkę i uczennicę, kobiety tworzące fabułę Czerwonych kapturków: numer 1, numer 2,
numer 3 autorstwa Johna Katzenbacha.
O autorze wiem niewiele. Nigdy dotychczas
nie spotkałam się z jego twórczością, choć nazwisko nie raz przeplatało się
pomiędzy księgarnianymi półkami, kiedy to poszukiwałam nowych zdobyczy. Okazuje
się jednak, że w Polsce wydał już blisko 14 książek, a każda z nich cieszy się
pochlebną opinią. John Katzenbach to były reporter sądowy najsławniejszych amerykańskich
magazynów, kontrowersyjny twórca psychologicznych książek i kryminałów. Prawdopodobnie
to praca zawodowa wpłynęła na jego pióro. Wielokrotnie osadzał fabułę swoich
powieści w zasłyszanych na salach rozpraw sceneriach, bowiem to one stawały się
jego największą inspiracją.
Czerwone kapturki: numer 1,
numer 2, numer 3 swoją premierę miały 21 października 2014 roku i pomimo
bardzo jesiennej daty – świetnie sprawdzą się w roli świątecznych prezentów,
ponieważ są to niezwykłą gratką dla miłośników kryminałów. Może i książka liczy zaledwie 400 stron, ale trzyma
w napięciu, zaskakuje, i co rusz wodzi czytelnika
za nos. Już na początku lektury poznajemy trzy bohaterki, każda z nich ma inny status
społeczny, dzieli je ogromna różnica
wieku i zdaje się, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Łączy ich jednak jedno –
kasztanowy kolor włosów. Co jednak może się wydarzyć, kiedy pewnego dnia każda
z pań otrzymuje list? List, który diametralnie zmienia ich życie.
Doskonale wiemy, że każda bajka
musi zawierać morał, a przy tym posiadać szczęśliwe zakończenie. Nie czytamy
jednak „Czerwonego Kapturka” z lat
swojej młodości. Mamy w ręku świetnie skonstruowany thriller psychologiczny,
szczegółowo dopracowaną i uknutą intrygę, która na zawsze zmieni nasze pogląd
na bajkową historię z dzieciństwa. Katzenbach stworzył książkę o… powstawaniu
powieści. Wielki Zły Wilk, autor listów, to sześćdziesięcioletni pisarz. Jego historie
poruszają czytelników, ponieważ są bardzo przyziemne, osadzone w realiach życia
codziennego, a opisują aż nadto prawdziwe historie. Nic w tym dziwnego. Najnowsza
ksiązka ma opisywać… polowanie na Czerwone Kapturki. Nie trudno więc się domyśleć, że będzie ona
personalną historią trzech poznanych kobiet.
Książkę gorąco polecam. Jestem mile
zaskoczona samym pomysłem na fabułę książki oraz jego realizacją. Pióro Katzenbacha
jest bardzo lekkie. Język plastyczny, a całość niesamowicie wciągająca. Nie zauważycie
nawet, kiedy zdołacie dobrnąć do ostatniej strony. Historia Czerwonych
Kapturków i Wielkiego Złego Wilka trzyma w napięciu. Jeżeli więc poszukujecie
książki abstrahującej od swojej codzienności i pogodni za Bożym Narodzeniem –
gorąco zachęcam do lektury.
Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu AMBER
- 15:23
- 1 Comments
Podróże z Wojciechem Cejrowskim
to coś, co lubię najbardziej. Pełne humoru opowieści o tradycjach, obrzędach i
kulturze Indian mogą nie tylko zachwycać, ale wzbudzać w nas, współczesnych
ludziach, niemałą zadumę. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie życia bez elektroniki,
Internetu i naładowanej baterii w laptopie. Nie wspomnę już o dachu nad głową,
centralnym ogrzewaniu i kanalizacji! Plemienia osadzające się na coraz to
mniejszych terenach (bo przecież biały człowiek uwielbia tworzyć betonowe
dżungle), żyjące z dala od cywilizacji nadal sypiają pod gołym niebem, polują
na dziką zwierzynę i tak naprawdę nikt o nich nie mówi. Nie mówi, bo nikt nic
nie wie. A dlaczego nie wie? Ano dlatego, że biały człowiek nie ma wstępu na
terytorium Dzikich. Wojciech Cejrowski zdołał jednak przekroczyć tę niewyraźną
granicę, wszedł do wioski Indiańskiej (i to niejednej!), a swoje przygody
zapisał na kartach książki Gringo wśród
dzikich plemion…
Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i wyruszają na spotkanie swoich marzeń.
Książka została po raz pierwszy
wydana w 2003 roku, znalazła się niejednokrotnie na liście bestsellerów, a mój
egzemplarz od Wydawnictwa ZYSK i S-ka jest Złotą
książką z okazji przekroczenia nakładu pół miliona egzemplarzy. Brzmi
dumnie, prawda? Mnie jednak wcale nie dziwi sukces publikacji. Prawda jest
taka, że sposób opowiadania poszczególnych zdarzeń przez Wojciecha Cejrowskiego
bawi nas na każdym kroku. Zaintrygowani przewracamy stronę za stronę, aż w pewnym
momencie zdajemy sobie sprawę, że lektura już się skończyła. Tak, 300 stron to
zdecydowanie za mało. W opowieści Gringo
wśród dzikich plemion wędrujemy do Ameryki Południowej, pływamy kajakami,
które nagle nie mieszczą się w korycie rzeki, spacerujemy wśród jadowitych
pająków, niebezpiecznych węży i kolorowych żab (wiadomo, że im bardziej
zwierzątko jest pstrokate, tym rozsądniej byłoby omijać je z daleka) pod okiem
specyficznych przewodników – Dzikich! Obnażają oni przed nami zagadki
nieokiełznanej dżungli, a autor co i rusz zwodzi nas na manowce nieco zmieniając
szlaki (robi to celowo, aby biały człowiek nie trafił w te miejsce i nie
rozpoczynał procesów cywilizacyjnych).
Gringo wśród dzikich plemion to nie tylko zapisane kartki, a przede
wszystkim wspaniała książka podróżnicza, pełna wyrafinowanego gustu i
przezabawnych zwrotów akcji. Przepełniona humorem opowieść o tym, co wydarzyło
się naprawdę, choć właściwie nikt nie wie, czy lektura spisana została w odpowiedniej
chronologii. :D Gringo… to też przezabawne komentarze korekty, piękne fotografie i masa ciekawostek. Książka
tradycyjnie już została wydana w twardej oprawie, a przygody naszego podróżnika zapisano na
wysokiej jakości papierze. Zdradzę Wam, że tej publikacji nawet deszcz nie jest
straszny! Podczas lektury zostawiłam książkę na chwilę, kiedy to ratowałam kota
z opresji, a gdy dostrzegłam jej brak… podziwiałam jak pięknie moknie na
huśtawce przed domem. Niemniej, przetrwała i ma się naprawdę dobrze.
A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak... motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie... maślane.
Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie – papillon.
Po hiszpańsku, urocze – mariposa.
Po rosyjsku, kochane – baboćka.
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.
Zastanawiam się, co powinnam
napisać aby zachęcić Was do lektury. Książka jest bardzo czytelna i zgrabnie
napisana. Warto zaznaczyć, że Cejrowski ma bardzo specyficzny sposób
wysławiania się i przekazywania emocji, ale wierzcie mi, że język jest bardzo
przystępny i plastyczny. Autor stara się przedstawiać najrzetelniej swoje
przeżycia, czasem aż z nadmierną szczegółowością (mamy tu na przykład kąpiele
pod czujnym okiem kobiet z wioski), co pozwala nam zrozumieć codzienność i
obyczaje Dzikich. Każdy rozdział, drobną podróż i relacje plemienne podsumowuje
„Morałem”, który niejednokrotnie bywa zabawniejszy niż sam opis przeżyć. Uważam, że
Gringo wśród dzikich plemion to
idealna książka na zimowe wieczory – gdzie chciałoby się powędrować, kiedy
śnieg osypuje ziemię i nawet nosa nie chce nam się wystawić poza ciepły kocyk? Gorąco polecam!
Fragment książki:
Będzie to o opowieść o
tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych
Indianach.
I o pewnym białym człowieku,
który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle
nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za
pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał
książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela,
zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem
wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce, a następnie zaczął pakować
plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na
samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął
już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów
Amazonki...
...brazylijski oddział wojskowy
natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu
wielu dni łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii
pozostawał niedostępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa
przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta.
Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta
wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu
nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod
daszkiem z palmowych liści?
Dwa z nich uplecione
indiańskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale
ten trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po
zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu
testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do
kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W końcu znudził
się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
- Koniec cyrku!! Nie gapić się! -
warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Warknął bardziej dla zasady, bo
powód do zazdrości był wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w
żadnym sklepie - znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych,
są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego
magazynu.
No i tu tkwił problem: Co
oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał
pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie był teraz?
Po konsultacji przez radio,
dowódca patrolu otrzymał z bazy w Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące
wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość
wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do
innych gringos, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje
egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał
też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię o którym
wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce
pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy
znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne
czarne strzałki wystrugane z twardego rodzaju drewna. Końcówki tych strzałek
mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze
skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara.
Myśliwi oraz przewodnik, których
biały człowiek w końcu znalazł i najął, wrócili do Tabatingi już jakiś czas
temu, ale o nim samym nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i
zaraz potem odjechał do swego kraju.
Po odebraniu powyższych
informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę "Do
łodzi!". Niestety nie zdążył. W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu
przez nie mała czarna strzałka. Utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął
krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko
chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I
wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie
dało się usłyszeć nic. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się
domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek prawie niewidocznych pośród
zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z
gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i
bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy
szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności,
nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.

Kilka godzin później, ciszę tę
przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów
mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów
dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę...
...i opadła.
Uniosła się znowu...
...i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę
scenę to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w
ciemny las - pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym
wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę.
Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w
jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli
przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z
oczu odeszła mgła.
- 15:33
- 3 Comments
O tym, że Wydawnictwo MG od
pewnego czasu zaskakuje nas pięknymi wydania klasyki literatury już wiecie. Na Pastelowym
Niecodzienniku opisywałam Wam wspaniale stworzony Proces Franza Kafki, a dziś przyszło na kolejny bestseller – Kubuś Fatalista i jego pan.
(...) mam serce, ale chowam je na lepszą okazję. Kto zbyt hojnie szafuje tym bogactwem, tyle go roztrwoni wówczas, gdy trzeba było oszczędzać, że mu zabraknie w porze, gdy trzeba być rozrzutnym.
Któż nie słyszał o tej książce Denisa
Diderota? Kto nie czytał jej przed laty? Przezabawna historia, pełna anegdot dysputa
o wyobrażeniach nowego świata, w którym zatarta zostaje granica pomiędzy panem
a sługą. Przecież długa podróż przepełniona przezabawnymi dialogami i wysnutymi
opowiastkami Kubusia to fenomenalny sposób na udany wieczór. Pozwolicie, że nie
będę zagłębiała się w fabułę książki. Przypomnę tylko, że Dierot w latach
swojej twórczości wpłynął na powstanie nowego nurtu i szerzenia kompozycji otwartej
utworów w drugiej połowie XVIII wieku. Książka jest pewnego rodzaju opowiastką,
filozoficznym elaboratem, który właściwie nie skupia się na żadnym z wątków. Poruszanych
jest wiele tematów, ciągle przewijanych humorystycznymi dygresjami, ale utrzymanych
zwykle w głównym motywie powieści, a mianowicie myśli, że niebawem zatriumfuje
sprawiedliwość na świecie. Kubuś bowiem
uważa, że nasza przyszłość została już z góry ustalona, zapisana na kartach
naszego życia i nic nie zdoła jej zmienić. Nasze życie wiąże się z pewnego
rodzaju fatum, a co za tym idzie dane nam godzić się na wszelkie smutki i
radości losu. Warto jednak zaznaczyć, że to właśnie przygody Kubusia i jego
pana, którzy niespiesznie „człapią” konno są powodem retrospekcji i wymyślanych
w biegu kolejnych historyjek i anegdot fatalisty.
Nowe wydanie książki Kubuś Fatalista i jego pan jest po prostu piękne.
Twarda oprawa, niebieska okładka z rysunkiem zaprojektowanym przez Elżbietę
Chojną intryguje i zmusza do refleksji. Na pewno minusem jest brak grafik we
wnętrzu publikacji, choć pewnie jeśli lekturę zaczęłabym od Kubusia…, a nie Procesu, kompletnie by mi to nie przeszkadzało. Publikacja liczy
263 strony, czcionka jest czytelna, a tłumaczenie świetnie dopracowane. Uważam,
że Wydawnictwo MG stanęło na wysokości zadania, a dzięki temu my mamy możliwość
renowacji domowej biblioteczki.
Czy warto zakupić książkę? Oczywiście, że tak. Jeżeli nigdy dotąd nie czytaliście historii Kubusia - koniecznie musicie nadrobić zaległości. Przed laty była to fenomenalna książka. Dziś w niektórych szkołach nadal należy do kanonu lektur obowiązkowych. Dla mnie z kolei jest miłym wspomnieniem młodych lat i przyznaję - kiedyś naprawdę nie zrozumiałam kontrowersyjnych wątków poruszonych w powieści, ale dzięki temu uśmiech miałam jeszcze szerszy w trakcie czytania.
Gorąco polecam!
Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG
- 12:39
- 2 Comments