­
­

Sos neapolitański jakiego nie znacie - przepis

Bigos, zupa cebulowa, pulled pork (szarpana wieprzowina), sos Napoli. Co łączy te wszystkie dania? Czas - długość obróbki termicznej. Każdej z tych potraw trzeba poświęcić trochę swojego życia, ale odwdzięczają się za to z nawiązką oszałamiającym, głębokim, wielowątkowym smakiem. Oczywiście, każde z nich można zrobić szybko, ale czy pamiętacie jaka jest różnica w smaku pomiędzy bigosem jednodniowym, a takim, który odpoczywał przez kilka dni? Właśnie…


Co prawda sos Napoli nie wymaga 5 dni podgrzewania, wystawiania na balkon i chłodzenia, naprzemiennie z podgrzewaniem, ale poświęcenie mu w pierwszej fazie nieco więcej uwagi zaowocuje sosem, jakiego jeszcze nie jedliście. Składniki oraz przygotowanie wstępne tego dania są proste. Kolejny etap to już tylko podgrzewanie sosu i mieszanie od czasu do czasu.

W moim przepisie kluczową rolę odgrywa bazylia. Dużo bazylii, jeszcze więcej bazylii. Jeśli macie przed oczami obraz DUŻEJ ILOŚCI BAZYLII, to jeszcze jest za mało! Ja na jeden sos używam listki z całej doniczki bazylii spod Hali Mirowskiej lub dwóch doniczek z supermarketu. Do tego puszka pomidorów San Marzano i możemy zaczynać. 

Składniki:
- 1 duża lub 2 normalne doniczki bazylii
- 2-3 puszki pomidorów San Marzano lub Pelati  
- 1 główka czosnku
- oliwa z oliwek
- sól, pieprz, cukier
- masło
- parmezan/grana padano/bursztyn

Zanim przejdziemy do spraw najważniejszych, wyjaśnię Wam, o co chodzi z tymi pomidorami. Odmiana San Marzano charakteryzuje się specyficznym kształtem (są podłużne) oraz niespotykanym smakiem. Pochodzi z regionu Kampania we Włoszech, z miasta San Marzano Sul Sarno. Niestety są trudno dostępne w Polsce. Trzeba się nieco natrudzić, by je znaleźć, a w sklepach z włoską żywnością sprzedawane są najczęściej w puszkach 2,5 kg. Ja i tak kupuję, nigdy mi się nie zdarzyło, żeby coś zostało :P. Te, które pozostały z gotowania warto  zawekować i zużyć przy kolejnej okazji. Choć jestem przekonany, że gdy spróbujecie tego sisu, to tak Wam zasmakują, że przez kolejne trzy dni na Waszych stołach będą królowały potrawy z pomidorów. Alternatywą dla San Marzano są zwykłe pomidory pelati, a te są już nawet w Lidlu (unikajcie jednak pomidorów z Biedronki, wypadają najgorzej) ;)


Najistotniejszą rzeczą przy przygotowywaniu tego sosu jest… niedbałość! Nie trzeba tu niczego skrupulatnie siekać, skrobać, wykrawać, szatkować, kroić. Ma być szybko, łatwo i przyjemnie, a resztę załatwi za nas długie (!!!) gotowanie.


Na wstępie porwijcie na kawałki listki bazylii z całej doniczki (lub dwóch). Naprawdę, nie używajcie do tej czynności noża, szatkownic itp. Rwijcie je niedbale, tak by każdy listek mógł oddać pełnię smaku. Z całej główki czosnku przygotujcie wszystkie ząbki. Aby nie bawić się zbyt długo z ich obieraniem, możecie wziąć ząbek w łupince, położyć go na desce do krojenia, przybliżyć do niego duży nóż i uderzyć pięścią w bok noża. Zobaczycie, o ile łatwiej będzie wyłuskać rozgnieciony czosnek z łupiny. W ten sposób obrabiamy całą główkę. Później bierzemy rondelek, ważne by nie był to duży garnek, tylko naczynie ok 15-20 cm średnicy. Będziemy w nim wyciągać smak czosnku i bazylii do oliwy. A zatem, do rondelka wrzucamy 3/5 całej poszarpanej bazylii oraz wszystkie ząbki czosnku, zalewamy oliwą, ok. 150 ml (w razie potrzeby więcej). Nastawiamy nasz rondelek na mały ogień, tak by nie smażyć składników tylko je wolno gotować. W skali 1-6 nastawiamy 2, maks 3 i pozostawiamy na minimum 30 min, od czasu do czasu mieszamy.

W czasie gdy bazylia i czosnek oddają co najlepsze naszej oliwie, na dużą i głęboką patelnię wlewamy odrobinę oliwy (można podebrać tę z rondelka) i na dosyć dużym ogniu obsmażamy pomidory, ok.5 min, po tym czasie zmniejszamy ogień do ok. 2 (w naszej skali) i przykrywamy.

Gdy minie wcześniej wspomniane 30 min naszej bazylii i czosnku, odcedzamy samą oliwę do pomidorów. Możemy też wziąć kilka większych kawałków czosnku które zostały na sitku i dorzucić do sosu, pamiętając jednak by przed finalnym doprawieniem te cząstki wyjąć z dania. Gdy mamy jednak już połączone pomidory i oliwę, doprawiamy wstępnie solą, pieprzem i łyżeczką cukru. Mieszamy i pod przykryciem sos gotuje się ok 30 min.

Próbujemy nasz sos, jeśli wymaga soli, pieprzu i cukru to śmiało, doprawiajcie tak, żeby Wam smakowało. Po 1,5-2 godzinach wrzucamy do sosu pozostałą bazylię i dajemy temu jeszcze 30 min gotowania.

Po tych ok. 3 godzinach sos powinien już być naprawdę dobry, jednolity (pomidory powinny się rozpaść, a jeśli całkowicie tego nie zrobiły, to możemy im pomóc widelcem).

Równolegle wstawiamy wodę na makaron, Wasz ulubiony oczywiście. Tutaj nie ma żadnych obostrzeń. Sos jest genialny z każdym makaronem, a warto spróbować go również w towarzystwie gnocchi. Moment gdy woda zacznie wrzeć jest tym momentem, w którym solimy wodę na makaron i wrzucamy go do wody, pamiętajcie by zmniejszyć nieco ogień do gotowania makaronu. Następnie wyciągamy z sosu kawałki czosnku i dodajemy magiczny składnik, MASŁO! :D


Tutaj dla osób o słabych nerwach, może być to nawet pół kostki (ok. 100g), wszystko zależy od tego jak sos je przyjmie. Ja zawsze zaczynam od 1/4 kostki, a więcej dodaję ewentualnie tylko do smaku i konsystencji. Pamiętajcie by masło, masłem było, nie margaryną, miksem czy innym substytutem.

Sos po rozpuszczeniu się masła trzeba dosyć intensywnie mieszać by się napowietrzył, stał aksamitny i delikatny. Konsystencją ma przypominać wiosenny podmuch wiatru na trawiastej łące. Jeśli chcecie, możecie do sosu zetrzeć nieco sera, jeśli nie, to jedynie dodajcie go na wierzch dania, już na talerzu.

Gdy makaron jest minutę do al dente odcedzamy go z wody, następnie wrzucamy go z powrotem do garnka w którym się gotował (nie przelewamy wodą), szybka akcja - makaron wrzucamy na durszlak i do garnka. Garnek natomiast stawiamy na małym ogniu i powoli dodajemy sos, tyle ile lubimy i „wkręcamy” go w makaron. Chodzi o doprowadzenie do idealnej harmonii między sosem a makaronem.


Danie wykładamy na talerz, posypujemy którymś z serów i smacznego. Gwarantuję, że po pierwszym kęsie powiecie: „było warto było” :D

Jeśli wyjdzie Wam zbyt dużo sosu, to spokojnie. Po 2 dniach przygotowywania był jeszcze obłędniejszy niż pierwotnie. Z tym sosem jest jak z ragu (bolognese) im dłużej, tym lepiej ;)

Cierpliwości i powodzenia :D Dajcie znać czy było warto.

M.

Makaron z sosem Carbonara

Przedstawiam przepis będący wynikiem wielu zepsutych i nieudanych prób przyrządzenia Carbonary, ale zapewniam, że przygotowując danie w tym stylu, istnieją małe szanse, że zostaniecie zbesztani przez rodowitego Włocha. 

Z premedytacją w tytule przepisu nie użyłem słowa Spaghetti! Spaghetti to rodzaj makaronu, nie nazwa dania. Na dodatek, makaron ten nie do końca pasuje do tego sosu, zdecydowanie lepiej sprawdzi się tagliatelle (choć spaghetti w ostateczności też się nada ;)). Ja jestem absolutnym makaronozjadaczem więc w sumie każdy z nich będzie super.

Z uwagi na sentymentalną wartość konkretnej marki makaronu, pozwolę sobie na jej wymienienie w tym przepisie, choć nie jest to lokowanie produktu. Jakiś czas temu, będąc kolejny raz we Włoszech, podążaliśmy 100% włoskim autem czyli Fiatem 500 do Mediolanu, kiedy naszym oczom ukazały się wielkie fabryki marki Barilla. Umiejscowione są w Parmie, przy Drodze do Mantui. Co ciekawe, na półkach we włoskich sklepach rządzi niepodzielnie (niczym w polskiej polityce Jarosław K.) właśnie ta marka makaronowa. Zerknijcie, będąc na zakupach, skąd przyjechały Wasze ulubione produkty. Jest w tym bowiem coś urzekającego, że ogólnoświatowe marki pilnują swoich korzeni, pochodzenia i regionalności. Podobne wartości przyświecają producentom np. Jacka Danielsa, który produkowany jest w Tennessee, Sosu Tabasco, rozsyłanego do wszystkich zakątków świata z Luizjany czy Leathermanna - słynnego multitoola, wywodzącego się z Portland w U.S.A.

Do rzeczy, a raczej do Carbonary - piszcie ją zawsze dużą literą, z szacunku i uwielbienia :)

Składniki dla 2 osób (choć i tak dobrze wiecie, że wyjdzie za dużo, zawsze wychodzi za dużo):
  • 250 g makaronu (u nas zawsze jest to Barilla lub własnoręcznie robiona Pasta Fresca - makaron ze świeżego ciasta, niesuszony) - typ w miarę dowolny choć klasyka gatunku to Tagliatelle
  • 3 jajka (użyjemy 2 żółtek i 1 całego jaja)
  • 150 g guanciale, ew. pancetty i w ostatecznej ostateczności (niehandlowa niedziela nie jest usprawiedliwieniem) boczek
  • 100 g Parmezanu ew. Grana Padano
  • sól - z młynka
  • pieprz - z młynka
  • śmietana… - żartuję!!! Żadnej śmietany, cebuli, czosnku itp.

Przygotowanie
Już na samym początku możecie wziąć duuuuży garnek, wypełnić go min 3l wody (100 g makaronu potrzebuje ok. 1l wody), bez soli. Postawcie go na średnim ogniu, przykryjcie i zajmijcie się guanciale.


Odetnijcie od guanciale twardą skórkę z tłuszczem i połóżcie na patelni. Patelnię natomiast postawcie na małym gazie, by tłuszczyk się wytapiał, ale mięso nie smażyło się niczym kotlet schabowy. Resztę guanciale pokrójcie na 0,5 cm kostkę i dodajcie na patelnię. Jeśli guanciale nie puści odpowiedniej ilości tłuszczu, dodajcie odrobinę oliwy (pół kieliszka do wódki)


W czasie gdy guanciale będzie pięknie dochodziło, czas przygotować sos (sos który w pierwszej fazie będzie miał konsystencję gęstej pasty). Cały Parmezan należy zetrzeć na tarce do ziemniaków, tworząc serowy puszek. 1/4 sera odłóżcie do finalnego posypania dania tuż przed podaniem. Pozostałe 3/4 zmieszajcie widelcem z 2 żółtkami i 1 całym jajem, dodajcie odrobinę soli i pieprzu, a gdy całość stworzy złotożółtą pastę, odstawcie na bok. 

Zapewne, gdy pasta jajeczna będzie gotowa, guanciale będzie już dostatecznie podsmażone. Odłówcie je z tłuszczyku, ten oczywiście pozostawcie na patelni. Mięso przełóżcie na deskę i dosyć drobno pokrójcie/posiekajcie tak, by nieco zmienić jego formę z kostki na pyłek (nie za drobno).


W międzyczasie woda na makaron zapewne już się zagotuje. Należy posolić ją ok. 1 łyżkę, zmniejszyć gaz o tzw. jeden ząbek i wrzucić makaron. W połowie gotowania makaronu podbierzcie filiżankę wody i odstawcie na bok.

Gdy makaron będzie chwilę przed al dente, przełóżcie go wprost na patelnię z tłuszczem (nie ma sensu bawić się w odcedzanie). Zamieszajcie, aż woda z makaronu dostatecznie odparuje. Tę czynność jeszcze wykonajcie na małym gazie (w skali 1-6, numerek 2), dodając posiekane guanciale.

Gdy makaron, tłuszcz i mięso dobrze się podgrzeją i wymieszają, KONIECZNIE zdejmijcie patelnię z ognia (nie wystarczy wyłączyć gazu), i przełożyć ją na zimny palnik*


Do dania dodajcie pastę serowo-jajeczną i wymieszajcie całość sprawnym ruchem. Mocno, ale z uczuciem, stanowczo, ale z pasją! Jeśli uznacie, że sos jest zbyt „ sztywny”, możecie dolać wodę z makaronu, którą wcześniej odlaliście do filiżanki (przyda się do rozrzedzenia sosu, jeśli zajdzie taka potrzeba). Uwaga! Zdejmijcie patelnię z gazu bo jaja zetną się na jajecznicę. 

Gdy jajka i ser będą ścinać się pod wpływem temperatury makaronu i patelni, sos stanie się gładki, aksamitny, delikatny i obłędny. Nie przeciągajcie niepotrzebnie tego kroku. Gdy sos zgęstnieje i stanie się pociągająco apetyczny, od razu wykładamy makaron na talerze, posypujemy pozostawionym wcześniej parmezanem i pałaszujemy.


Dajcie znać czy wyszło ;)

*Używam sformułowań palnik i gaz, gdyż jestem z pokolenia które za młodu marzyło o walkmanie Sony.  Osobiście jednak używam kuchenki z ceramiczną płytą, sentyment mam do gazu, a tym którzy gotują na indukcji… współczuję.


Cisza, spokój, hipoterapia i pyszne jedzenie, czyli Kierszek pod Lasem

Większość doskonałych restauracji, knajp i knajpeczek mieści się w centrum miasta - na najbardziej obleganych deptakach, placach czy skwerach. Bywa jednak tak, że mając serdecznie dosyć zgiełku miasta, w którym przebywamy dzień w dzień, chcemy wyrwać się gdzieś niedaleko, by odpocząć i wyciszyć umysł.


Mamy kilka pewniaków, gdzie z pewnością się nie zawiedziemy i po raz kolejny przeżyjemy kulinarną orgię. Tym razem postanowiliśmy sprawdzić miejsce nowe, dziewicze, tak młode, że za romans z nim mógłby grozić prokurator. Gdzieś, niechcący usłyszeliśmy o nowo otwierającej się restauracji, sąsiadującej ze stadniną koni (a te kochamy ponad życie). Stwierdziliśmy więc - piękna  niedziela - w sam raz na popołudniowy wypad poza miasto. Zebraliśmy się w większą ekipę i czym prędzej pomknęliśmy zaspokoić popołudniowy głód do Józefosławia. 

Kierszek znajduje się nieopodal wylotu na Piaseczno, gdzie zaledwie kilka kilometrów od warszawskiego jazgotu odnajdujemy restaurację z ogromnym ogrodem, terenem zielonym oraz tarasem, na którym spokojnie mieści się ok. 6-ciu stolików. Przy restauracji jest też parking na kilkanaście samochodów, nieco dziki, ale jest! Docierając do restauracji trzeba być czujnym, gdyż nie ma żadnych drogowskazów, to koniecznie musi się zmienić.

Przywitał nas Kacper, jak się później okazało wspówłaściciel restauracji. Młody, energiczny facet o dużym zapale do swojego „dziecka”.

Menu jest dosyć krótkie i zwarte, nie znajdziemy w nim mielonego ani schabowego, tudzież wszechobecnej pizzy. Goszczą za to trzy zupy, kilka przekąsek, kilka dań głównych, dwa makarony, hamburger z domowymi bułeczkami oraz dosłownie 2-3 desery. Krótko, zwięźle i na temat ;) Wiadomo, że krótkie menu jest jednym z kluczy do sukcesu restauracyjnego biznesu. Co prawda, forma menu nie do końca przypadła nam do gustu (kartka w foliowej koszulce) za to już dania w nim zawarte, owszem! Mamy nadzieję, że ekipa Kierszka dopracuje te szczegóły w najbliższym czasie.


Zamówiliśmy zupę z jagnięciną (taką prawdziwą, nie z wołowiną, serwowaną w większości knajp), o ciekawym, nieco egzotycznym smaku, doprawiona nutką kolendry. Mięso w niej było nienarzucające się i zbalansowane, co w przypadku jagnięciny nie jest oczywiste. Zazwyczaj swoim specyficznym smakiem dominuje dania w zły i nieprzemyślany sposób. Jako dania główne zamówiliśmy cztery osobne potrawy, by mieć przegląd większości propozycji z karty. Pierwsza na stół dotarła quesadilla z wołowiną i warzywami oraz sosem serowo-czosnkowym (a czosnek kochamy i szanujemy w każdej postaci). Gdyby nie to, że placek był za mocno zrumieniony, a wsadu mogłoby być więcej, danie te byłoby idealną przystawką. Choć quesadilla nie zwaliła nas z nóg, była całkiem ciekawą propozycją na początek obiadu, a wierzymy,  ze po dopracowaniu, z pewnością może być mocnym punktem tego miejsca. Kolejne dania to dziesiątka bez pudła! Ravioli ze szparagami w aksamitnym, białym sosie. Danie tak proste, że aż genialne. Ravioli al dente, nadzienie szparagowe delikatne i doskonale doprawione, uzupełnione kilkoma główkami świeżych szparagów. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Kolejne były pulpety z jagnięciny z grillowanymi warzywami oraz pieczonymi ziemniakami, danie dla prawdziwego faceta. Spora porcja dobrych warzyw i wyjątkowego mięsa z kleksem z jogurtu naturalnego, pyszność nad pysznościami. Ostatnim daniem głównym były pappardelle z krewetami, pomidorkami oraz solirodem. Chrystusie niebieski…W końcu! Pasta z idealnie ugotowanym makaronem. Antonio z Mediolanu byłby dumny! ;) Pasta świeża i delikatna, z intrygującym solirodem który w ciekawy i rzadki sposób uszlachetnił to danie.

Jak się okazało, najlepsze było dopiero przed nami. Kacper w locie szepnął słówko, że zostały dwie ostatnie bezy, a idą jak świeże bułeczki. Bez wahania   zamówiliśmy obie ostatnie porcje. Bezy są od podstaw robione na miejscu, świeżutkie owoce, pyszne nadzienie z serka mascarpone i chrupiąca beza. Matko i córko, jakie to było pyszne. Z całą stanowczością stwierdzamy, że do bezy powinna być dołączana 30 minutowa drzemka na hamaku w ogrodach Kierszka. :D


Jeśli szukaliście cichego i intymnego miejsca, gdzie można odpocząć, odetchnąć świeżym powietrzem i delektować się pyszną (niedrogą) kuchnią to chyba je znaleźliśmy. Ogromnym atutem jest jej relatywnie bliska odległość od miasta, sąsiedztwo stadniny koni oraz nietuzinkowa kuchnia z olbrzymimi perspektywami. Restauracja, która w kategorii Debiuty zostaje nominowana do nagrody głównej. Oby tak dalej, Kierszek, trzymamy kciuki!


Verde Oliva - restauracja, którą warto omijać

Warszawskie Bemowo z każdym miesiącem rozwija się bardziej, by sprostać oczekiwaniom mieszkańców (a ich także przebywa). Odwiedziliśmy więc pizzerię Verde Oliva. Zapraszamy! 

Spacer na ul. Batalionów chłopskich to dla nas przyjemność. Wychodząc z mieszkania mijamy pola, niewielkie domki i zapuszczając się w niezwykle spokojną dzielnicę miasta, docieramy do Verde Oliva. Z zewnątrz lokal ma swój urok, zdobione okna i malunki z pewnością przyciągają oko i kuszą do wejścia. Czas jednak wejść do środka i rozpocząć ucztę. 

Wizyt w knajpie mieliśmy trzy. Niestety każda względnie satysfakcjonująca. Za pierwszym razem z dwóch zamówionych pizz, pojawiła się tylko jedna. Za drugim - ciasto było spalone, gorzkie, kompletnie nie do zjedzenia. Podczas składania reklamacji kelnerką zaproponowała niezwykle absurdalny rabat - obniżenie ceny placka do kwoty, za jaką sprzedawana jest margherita i zrabatowanie jej o 50%. Drugą połowę ceny Pani zaproponowała zapewnić nam przy kolejnej wizycie, ale czy niezadowolony gość ma jeszcze ochotę wracać do lokalu? Troszkę potwarz, nie sądzicie? Uznaliśmy jednak, że damy trzecią szansę Verde Oliva. Na stole pojawiła się pepperoni, ravioli w sosie maślanym (choć całe zatopione w śmietanie) i kolejna pizza pół na pół. Tym razem serowa z moją ulubioną (zamawianą zawszę i wszędzie) pizzą z szynką parmeńską i rukolą. Zapowiadało się kusząco, jednak finał był równie nieudany co poprzednie. Jaki? Na stół trafiła pizza z serami (w tym nietolerowanym przeze mnie serem kozim) w wersji mięsnej z octem balsamicznym i rukolą. Prezentowała się ładnie, ale czy oczy zaspokoją kubki smakowe? Niestety nie. Ravioli z kolei, wielkością porcji nie grzeszyło, a maślany sos był zalany śmietaną. Danie kompletnie wymijające się z oczekiwaniami, choć stosunkowo smaczne. 


Nie ma co się oszukiwać, że restauratorzy nie przywiązują szczególnej wagi do tego, co trafia na stół. Choć część produktów z pewnością posiadają certyfikat DOP, tosposób, w jaki są preparowane i podawane może zniechęcić, np. ravioli kompletnie zasypane serem, czyli danie, którego nie da się jeść oczami. 

Czy polecamy Wam Restaurację Verde Oliva, jeśli nie macie innego pomysłu na to, gdzie zjeść w Warszawie? Mam mieszane uczucia. Daliśmy lokalowi aż cztery szansę (raz nawet zamówiliśmy zbyt mocno przypieczoną pizzę do domu) i za każdym razem coś poszło nie tak. Dodatkowo, w lokalu nie napijecie się włoskiego wina, ani żadnego z ulubionych drinków. Niezaprzeczalnym atutem jest jedynie oliwa z oliwek, którą uwielbiam i którą przypomina nam prawdziwe włoskie wakacje. Niestety jednak to nie wystarczy, byśmy chcieli odwiedzać ten lokal i jednocześnie mogli Wam go polecić. 

Krytyk kulinarny: U Hochoła

Podczas ostatniej wizyty w Szklarskiej Porębie gościliśmy w jednym lokalu - po pierwsze poza sezonem miasto wymiera, ograniczając inne możliwości, a po drugie - woleliśmy wyjść w 100% zadowoleni z restauracji. Co w takim razie zagościło na naszym stole? 

Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Dla Marcina świetne jajko sadzone na bekonie (Tak, na bekonie. Po stwierdzeniu ”boczek”, obsługująca stolik kelnerka wyraźnie zaczęła nas poprawiać), dla mnie z kolei pierogi z kapustą i grzybami, smażone (Jak nazwa wskazuje były ciężkie i tłuste zarazem, a na dobrą sprawę również słabo przyprawione). Decyzja o pierogach została podjęta nagle i nieprzemyślenia, bowiem okazało się, że owoce do naleśników, które chciałam zjeść, pochodzą z puszki… Na szczęście jednak do śniadania zagościło cappuccino, espresso i woda. Kawy bez zarzutu. 



Kwestie obiadu są jednak sporne. Przez cały wyjazd testowaliśmy rozmaite zupy: flaki (idealne, mięsne dla miłośników tej potrawy), żurek (równie pyszny i fantastycznie doprawiony), pomidorowa z ryżem (największa piętą Achillesowa lokalu - kwaśna i bez wyrazu zupa) oraz kapuśniak (przyjemny, choć nie ma nic wspólnego z tradycyjną kwaśnicą). O pieczywo do zup należy się upomnieć. Drugie dania z kolei testowaliśmy na rozmaite sposoby. Pierwszego dnia zagościł smażony ser z frytkami i miksem sałat (i akurat surówki nie są mocną stroną lokalu) oraz gołąbki w sosie pomidorowym, podane z ziemniakami z wody. Danie smaczne i dobrze przyprawione. 



Kolejnego dnia zdecydowaliśmy się na nutę ekstrawagancji, obok zup pojawiło się bardzo smaczne grzane wino, a do jedzenia zaserwowano nam kotleta schabowego z ziemniakami oraz placki smażone z sosem grzybowym. Placki były smaczne, niestety jednak sos nie sprostał wymaganiom, zbyt mocno nawiązując do swojego “torebkowego” odpowiednika. Nadnaturalny smak sprawił, że zostały zjedzone z cukrem. A cena za 4 placki z cukrem? 26,5 zł - dużo, nie sądzicie? Dodam tylko, że U Hochoła w karcie danie nosi nazwę placki ziemniaczano-serowe z sosem grzybowym. Przymiotnik “serowe” oznacza tu plaster żółtego sera na wierzchu, za który podziękowałam. Deserów nie było. Nasze brzuszki skutecznie zapełniały zamawiane dania, niosąc przy tym wiele niespodzianek. 


Na pewno do tej knajpy w Szklarskiej Porębie jeszcze wrócimy. Żurek, podobnie jak flaki, jest w lokalu bezkonkurencyjny. Warto również pokusić się o wspomnianego kotła czy gołąbki (choć każde danie ma swoje drobne wady). Najważniejsze części posiłku są jednak smaczne oraz bardzo sycące. Swego czasu na stole pojawił się również chleb ze smalcem oraz “breja” - smażone na boczku ziemniaki, z pieczarkami i papryką, gdzie drugiego ze wspomnianych dań z pewnością nie możemy polecić. Aby jednak znaleźć swoje smaki, sprawdzić, co przypadnie Wam do gustu, a co nie musicie przekonać się sami. My do Hochoła wracamy, ponieważ naprawdę trudno o dobrą knajpę w Szklarskiej Porębie, a poszukiwania lokalu tuż po zejściu ze szlaku byłyby zbyt męczące. Restauracja ma swoje mocne i słabe strony, ale gdyby będziecie tam więcej niż jeden raz, z pewnością znajdziecie coś dla siebie. 


Krytyk Kulinarny: Jeff's - round two

Kilka tygodni temu opowiedzieliśmy Wam o tym, jak restauracja Jeff’s zepsuła nam wieczór. Podczas kolacji wszystko, co tylko mogło pójść nie tak, spadło na nas niczym grom z jasnego nieba (przeczytaj), ale uwaga, daliśmy knajpie jeszcze jedną szansę. Co nas spotkało? 

Na kolację umówiliśmy się z Panią manager. Przeszliśmy tuż obok kolejki, czekającej na swój stolik, by zasiąść w przestronnym, komfortowym miejscu tuż przy oknie. Poznaliśmy w tym momencie Panią Monikę, która nie tylko nawiązała do naszej poprzedniej wizyty w restauracji, ale i znalazła chwilę, by przybliżyć nam historię Jeff'sa, opowiedzieć w kilku słowach o warunkach pracy i rzucić nowe światło na restauratorów, niemniej, zdecydowaliśmy rozpocząć.

Na przystawkę podano nam krewetki z oliwą, chili i czosnkiem oraz miskę tortilli z serem oraz trzema sosami: guacamole, salsa pomidorowa i śmietana. Porcje olbrzymie, jednak bardzo smaczne. Tutaj koncepcja tylko nie do końca spełnia nasze oczekiwania (tortille były już polane sosem, więc jeśli któregoś z nich nie lubicie… no właśnie :)). Ciekawostką jest fakt, że tym razem również trwała promocja 2 napoje w cenie 1, ale uprzejma kelnerka na naszą prośbę przyniosła tylko po jednym zestawie: lemoniada, woda, cappuccino i espresso. 

Po chwili z kolei pojawiło się danie główne, a wraz z nim białe, materiałowe serwetki, które miały uchronić nas od plam. Jako pierwsza zaserwowana została zupa, podobna do Chili con carne, później pojawił się łosoś z krewetkami oraz stek z argentyńskiej wołowiny, który chcieliśmy zamówić podczas poprzedniej wizyty. Na stolik dotarł także Aperol Spritz oraz wysoko zmineralizowana woda, którą dostaniecie wyłącznie w sieci restauracji. 




Zapytacie pewnie, czy smakowało? Było idealnie! Delikatny łosoś, chrupiące krewetki oraz średniokrwisty stek miło nas zaskoczyły. Podane na czas, ciepłe i przede wszystkim kompletne. Na deser zagościła szarlotka z lodami i pyszne mojito. 

Czy zmieniło się nasze postrzeganie Jeff’sa? Druga wizyta wywarła na nas ogromne wrażenie. Choć pojawiliśmy się w restauracji w biegu, zmęczeni, pomiędzy kolejnymi wyjazdami, zapewniono nam kilka godzin relaksu w miłej, ba!, pysznej atmosferze. Z pewnością odwiedzimy restaurację, gdy będziemy w okolicy Pola Mokotowskiego, by sprawdzić, jak potoczy się bieg zdarzeń. Na ten moment jesteśmy jednak pełni nadziei, że czeka nas miłe spotkanie z przyjaciółmi.  A jak to jest z Wami, Kochani, byliście kiedyś w Jeff'sie? Lubicie ten lokal?

Jeff's - czyli jak w kilku krokach schrzanić parze wieczór

Każdy z Was zna to uczucie podniecenia i zniecierpliwienia, gdy cały dzień czekacie na upragniony wieczór z Ukochaną. Najpierw pyszna kolacja, następnie teatr, kino, muzeum tudzież inne "odchamiające" instytucje... Idealnie! Tak też było w naszym przypadku. 


Wybór padł na restaurację Jeff’s na warszawskich Polach Mokotowskich. Stwierdziliśmy iż nie będziemy tym razem robić fotorelacji z wizyty, gdyż knajpa ta jest tak pospolita i oklepana, że niczym już nas nie zaskoczy. Jakie jednak było nasze zdumienie, gdy w zaledwie kilkadziesiąt minut restauratorom się to udało, mało tego z przytupem!

Początek był obiecujący. Udało się znaleźć dla nas stolik na zewnątrz, tak jak chcieliśmy. Po chwili podeszła do nas uprzejma pani zebrać zamówienie. Plakietka „uczę się” przymocowana do jej koszuli sprawiła, że wstępnie mieliśmy do pani pewną dozę wyrozumiałości. Zamówienie zebrane!

Na przystawkę nasze ulubione smażone kalmary, następnie kotlet z „najlepszej” siekanej wołowiny oraz Fajitas z mieszanką mięs, zestawem sosów i plackami ciepłej tortilli. Do picia espresso, lemoniada i napój na bazie yerba mate. Według mnie zamówienie łatwe i przejrzyste. Logicznym jest, że czas oczekiwania na dania powinny umilić napoje podane stosunkowo szybko po złożeniu zamówienia. Nic bardziej mylnego...

Po 15 minutach siedzenia przy pustym stole uraczono nas jedynie kompletem sztućców. Gdy poprosiłem kelnerkę, by z nasze napoje usłyszałem, że promocja „2 w cenie 1” powoduje wydłużony czas oczekiwania na napitki (o czym wcześniej nikt nie wspominał). Nie wydaje nam się jednak, że nalanie szklanki lemoniady i napoju Yerba miało być czynnością paraliżującą ład przy barze… O espresso nie wspominam, ponieważ ono akurat wymaga chwili skupienia. Z braku bardziej konstruktywnych zajęć, zabraliśmy się za przystawkę, która w końcu pojawiła się na naszym stoliku (była naprawdę pycha). Niestety jednak zanim skończyliśmy jeść, uraczono nas skwierczącymi daniami głównymi. Dylemat – skończyć przystawkę czy zabrać się za główne menu? Na stole zaczęło się robić oczywiście ciasno od talerzy, które bez ładu i składu wjeżdżały na nasz stolik, a jeszcze nie dotarły napoje! Na szczęście udało nam się opanować sytuację, ale gdy względnie uporaliśmy się z sajgonem i zabraliśmy za dania główne, ponownie pojawiła się pani, trzymająca w rękach tacę z dwoma espresso, dwoma lemoniadami oraz dwoma napojami Yerba. Jak się okazało, właśnie trwała promocja, o której wcześniej wspomniałem, ale nikt nas o niej nie poinformował podczas składania zamówienia. Zostaliśmy zatem z napoczętymi daniami 20 litrami napojów i dwoma stygnącymi espresso, które chłodne nadają się co najwyżej do wylania.

Spoglądam na twarz Guśki, następnie na kotleta, potem znów na jej twarz i już wiem… Jest źle! Pioruny w oczach i żądza krwi. Próbuję jej mięska, które w strukturze przypomina dyktę z tapczanu rodziców. Jest kompletnie suche, niedoprawione i spalone. No Dramat. Guśka już jest na granicy wytrzymałości, a ja zostałem ze swoją 1/3 fajitas, gdyż tortille i dodatki jeszcze nie dotarły. Spojrzałem na tę całą sytuacje która narastała już od godziny i właśnie eksplodowała. Poprosiliśmy kelnerkę i wypunktowaliśmy wszystkie uchybienia. Przeprosiła i zabrała danie. Po chwili zjawiła się menadżerka knajpy, chcąca wyjaśnić i załagodzić sytuację. W sumie prawie jej się udało, zaproponowała inne danie z karty w ramach zadośćuczynienia, niestety jednak nie mieliśmy szansy na wybranie posiłku, ponieważ karty nikt nie przyniósł już do końca naszej wizyty ;) Gdy już wszystkie mosty płonęły, i jak to mawiał Kononowicz „nie ma niczego" po kolejnych 15 minutach zostały doniesione pozostałe dwie części mojej Fajitas. Tylko, że Fajitas już nie było.  Obsługa chyba liczyła, że zimna tortilla z deepem z avocado “na deser” załatwi sprawę. Poprosiliśmy rachunek, zapłaciliśmy i z poczuciem zmarnowanego wieczoru wyszliśmy. W restauracji zostawiliśmy ponad 90 zł i zamiast cieszyć wieczorem, jedno było głodne, drugie zniesmaczone obsługą. 

Ludzie, którzy w takich miejscach odpowiadają za jakość obsługi, chyba nie zdają sobie do końca sprawy z wagi ich roli w kontekście całego obiadu/kolacji/wieczoru. Trzeba pamiętać o tym, że podanie takiego gniota, jakim był pseudokotlet, niesie za sobą wiele konsekwencji - przede wszystkim psuje humor uczestnikom kolacji, opóźnia bieg całego wieczoru, wprowadza niezręczność wśród pozostałych, którzy swoje dania już dostali. 

Kończąc, restauratorzy, kucharze i kelnerzy pamiętajcie, proszę, że nierzadko jesteście ważną częścią wydarzeń bardzo istotnych z punktu widzenia jednostki. Pamiętajcie o elementarnych zasadach obsługi i kolejności podawania dań i napojów. Restauracja Jeff's pozostawia wiele do życzenia. Brak słów, a jeśli nasz artykuł powstrzyma kogoś przed wizytą w tej niezrozumiale obleganej knajpie, będziemy niezwykle szczęśliwi.

---
Marcin

Gdzie zjeść we Wrocławiu?

Szukacie godnej uwagi restauracji we Wrocławiu? Konieczcie sprawdźcie, co warto zjeść w "Piecu na Szewskiej". 


Wyjazd zaplanowany. Jedziemy w Karkonosze, następnie czeska Praga. W drodze do celu wpadliśmy na pomysł by zahaczyć jeszcze o Wrocław. Miasto mostów, pięknie kwitnącego ogrodu japońskiego, ZOO i wielkiego fallusa, zwanego Sky Tower - skutecznie szpecącego panoramę Breslau – a także kilku ciekawych miejsc, pozwalających na zaspokojenie głodu.

Po spacerze, kiedy już powzdychaliśmy jak tu pięknie, a tam ładnie, nieco zgłodnieliśmy. Padło tym razem na Piec na Szewskiej. W drodze do knajpki, z każdym krokiem głodniejąc coraz bardziej, rosły nasze obawy o to, czy na pewno to dobry pomysł. Kilka miesięcy temu wróciliśmy bowiem z Bolonii, mekki wielbicieli najlepszego jedzenia, orgazmatycznego miejsca w którym rozpoczyna się i kończy wspaniała włoska kuchnia. Tam właśnie wyznaczone zostały nasze standardy pizzy i pasty. Tam poznaliśmy klimat włoskiej knajpki, gwarnej i pełnej włochów. Otóż to, właśnie Włochów a nie turystów ;) Zatem gust mamy już nieco spaczony oryginalnymi smakami.

Po 15 minutowym spacerze dotarliśmy na rzeczoną Szewską, a oczom naszym ukazały się pawilony w których mieści się Piec. Na pierwszy rzut oka wrażenia… chłodne. By za chwilę zostać rozgrzanymi poprzez kolejkę kłębiących się gości czekających na wolny stolik. Na dzień dobry tuż przy wejściu stał stos Gigantycznych puch z pomidorami prosto z Włoch. Oczywiście DOP. Panowało poruszenie spowodowane ilością głodomorów czekających na posiłek.

Wreszcie dopadliśmy nasz stolik, na końcu sali w ciasnej klitce, gdzie razem z nami upchniętych było jeszcze kilka innych par przy swoich stolikach. Choć ciasno to w sumie każdy miał swoje miejsce i przestrzeń która nie krępowała. Kelnerki poza urodą zdecydowanie nie ustępowały kolegom po fachu z Włoch. Twarde Baby. Szybko i dobrze obsługiwały kolejnych gości w tym nas. Raczej krótko trzymając swoich podopiecznych. Szybkie komendy TAK, NIE, ZARAZ :D poczułem się jak na obiedzie u włoskiej Mamy.


Zamówiliśmy raczej klasyki choć udało się Paniom nas zaskoczyć. Mówię Paniom gdyż chyba cała obsługa oraz kuchnia to Babeczki co również dodaje klimatu i charakteru owej knajpce.

Ja zamówiłem na początek foccacie po ichniejszemu. Była bowiem nieco inna niż ta która dobrze znamy zarówno z włoskich jak i polskich-włoskich restauracji. Dziewczęta dorzuciły do niej cebulę. Ok. Smakowało i to bardzo, choć brakowało soli w płatkach. Nikt nie podaje też oliwy do stolika - musicie zorganizować ją samodzielnie. Pomimo iż foccacia prima sort, wolę jednak standard bez cebuli, acz z solą bynajmniej mocno zmieloną.

Foccacia z cebulą
Na tak zwane w „Drugie" wzięliśmy: pizzę CRUDO I RUCOLA. Zatem większość składników w stanie surowym ułożone na upieczonym placku. Składniki to z pewnością najwyższa półka. Wszystko DOP i czuć to w smaku, zapachu, konsystencji i wszystkim co czujemy za pomocą zmysłów. Pomimo niewygórowanych cen nie ma tutaj półśrodków. Nikt nie oszczędza na składnikach. Pizza absolutnie fenomenalna, pieczona dosłownie kilkadziesiąt sekund w piecu osiągającym bodajże 400 stopni. Taką ciekawostkę znaleźliśmy na menu, które kryje jeszcze kilka innych podpowiedzi dla ludzi początkujących z włoską kuchnią.
Pizza Crudo i rucola z parmezanem
Na finał moje danie. Niby nic, zwykła Carbonara, czyli makaron, żółtko, parmezan i mięso, a jednak… Tak samo jak łatwo jest sknocić danie, możne je równie łatwo wynieść na piedestał i pokazać zupełnie nową jakość w „udawaniu" Włocha. W końcu Carbo bez śmietany (tak, tak, włoska carbo nie zawiera śmietany). Sos tworzą żółtka jajek, parmezan, tłuszcze z mięs oraz woda z gotującego się makaronu. Powiem Wam lepiej, po raz pierwszy dostałem ten makaron tak prawilny, że już bardziej nie można. Bowiem oprócz boczku dodano również guanciale. To mięso z części policzkowej świnki. Delikatny wędzony posmak oraz chrupkość. To znaki rozpoznawcze guanciale w Carbonarze. Makaron był perfekcyjny, al dente, sos kremowy, mięso delikatne i chrupiące. Wariacją było zastosowanie pecorino zamiast parmezanu. Pecorino ze swoim delikatnym owczym posmakiem może zdominować danie. Tutaj udało się Szefowi kuchni zachować doskonały balans smaków. Jedynym minusem w całym daniu był pieprz. Do takiego dania powinno się użyć młotkowanego pieprzu, a nie pospolitego mielonego. Jednak różnica w smaku jest kolosalna.


Jeśli spodziewacie się po Piecu cichej knajpki na romantyczną kolację przy świecach, możecie się nieco rozczarować. W Piecu, jest jak w… piecu. Gorąco, głośno, i tłoczno (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Restauracja pęka w szwach. Ludzie zwęszyli wspaniałe smaki i jakość bez kompromisów. Lgną do tego miejsca naprawdę tłumnie. I dobrze! Niech lgną gdyż Restauracja ta w pełni zasługuje na atencję i zachwyt. Gdyby tylko nieco poprawić wystrój który jest mocno oszczędny. Ciężko go identyfikować z Włochami, chyba, że taki był zamysł ;)


Po pysznym obiedzie chciałem podziękować i pogratulować szefowi kuchni za swoje danie. Niestety wychodząc natknąłem się na jeszcze dłuższą kolejkę niż ta w której my czekaliśmy na stolik. Uznałem, że przekażę wyrazy uznania następnym razem, gdy będzie mniejszy ruch. Ciekawe czy kiedyś się to uda…

Po stokroć TAK dla Pieca Na Szewskiej! 
Wrocław ul. Szewska 44

Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie