­
­

Bridget Jones: W pogoni za rozumem - Helen Fielding

Znacie już moją opinię o Dzienniku Bridget Jones, a także poznaliście kilka słów dotyczących książki Szalejąc za Facetem. Jak sądzicie? Co powiem Wam na temat drugiego tomu powieści, pt. W pogodni za rozumem?  Na początku chciałabym znaczyć, że czytanie książek w absurdalnej kolejności nie wpływa na sympatię do głównej bohaterki, ponieważ nadal poznajemy jej charakter, a także przeżywamy przytrafiające się jej perypetie.

W pogoni za rozumem to kolejny rok z życia Bridget. Kartki pamiętnika nadal ociekają frustracją, spowodowaną lekką nadwagą, bohaterka nadal marzy o miłości – bo przecież Mark Darcey wygląda na porządnego – ale i narzeka na niezmiennego pecha, który towarzyszy jej przez całe życie. Prawda jest jednak taka, że my, kobiety, lubimy literaturę, która pokazuje, że nasze „dziwactwa” są czymś normalnym. Że nikt wokoło nie wytknie ich palcami, ponieważ wiele kobiet zachowuje się w identyczny sposób. Świetnym przykładem jest Bridget Jones, wraz z wyliczaniem kalorii czy ciągłym odchudzaniem. Nieraz trwamy przy diecie, by potem z braku czasu, złego nastroju czy rozczarowania zjeść coś słodkiego, albo skorzystać z restauracji Fast food. Ewentualnie – zawsze smutek można zapić winem, a pozostałe nałogi zostawić na uboczu.  To właśnie kobiety są o niebo bardziej emocjonalne i to właśnie one postępują w skrajny sposób. Wydawać by się mogło, że Bridget Jones jest absurdalnym odzwierciedleniem wszystkich nieszczęść, jakie mogą przytrafić się szaremu zjadaczowi chleba, jednak wydaje mi się, że Helen Fielding zastosowała ten zabieg celowo. Perypetie Jonesey są momentami żałosne, czasem nużą i sprawiają, że mamy dość czytania tej książki, ale wśród tych wszystkich tragedii czy dramatów, znalazła się choć jedna kobieta, która to przeżyła. Może właśnie dlatego warto zatrzymać się na chwilę i zastanowić, czy po kilku stronicach nie odnajdziemy siebie na kartach tej powieści…

Fabuła W pogoni za rozumem to kontynuacja losów Bridget Jones. Historię rozpoczynamy w Nowy Rok, rok, który zapowiada się wielkimi planami i mrzonkami. Jak doskonale pamiętacie, nasza bohaterka poznała już Marka i to on zdaje się być tym „odpowiedzialnym mężczyzną”, z którym chciałaby się związać. Miłość przypadków zna wiele, a więc szczegóły tej historii poznacie, gdy tylko sięgnięcie po tę książkę. Napomknę Wam tylko, że Bridget postanowiła wyruszyć na wycieczkę do Tajlandii. Wraz z przyjaciółką marzą o odnowie duchowej, jednak… kończy się ona za więziennymi kratami.  Dlaczego? Koniecznie sprawdźcie sami.


Jeżeli przyszłoby mi ocenić tę książkę, dałabym jej 6/10 punktów. Uważam, że Dziennik jest najlepszą częścią serii. Niemniej jednak W pogoni za rozumem to lektura bardzo lekka, przyjemna – nadal idealna na jesienny wypoczynek po pracy. Czytanie nas nie nuży, czasem możemy się zaśmiewać do łez, ale zawsze chętnie będziemy wracać do lektury. Mało tego, wielokrotnie wystarczy zamknąć książkę, pomyśleć o swoim życiu i wyciągnąć stosowne dla siebie wnioski. To nieprawda, że seria Bridget Jones jest płytką literaturą o głupiutkiej „starej pannie”. Mimo wszystko są to ludzkie historie i, tak jak pisałam, wiele kobiet przeżyło je na własnej skórze. Książkę polecam - szczególnie na majówkę! :)



A na Wielkanoc - "Dziennik Bridget Jones"!

Dziennik Bridget Jones to książka, którą pokochały miliony na całym świecie. Nie sposób się dziwić, skoro główną bohaterką jest zakręcona, chaotyczna i przezabawna kobieta, pragnąca ciepła i miłości. Książka niewątpliwie jest lekturą obowiązkową dla wszystkich pań, które uwielbiają lekkie książki na wiosenno-wakacyjne popołudnia, pełne błogiego lenistwa. Wielokrotnie możemy uosabiać się z Bridget, często też śledzimy jej poczynania i łapiemy się, że popełniamy te same, absurdalne błędy. Może to dzięki temu przyjmujemy pannę Jones do naszego życia, nie wahając się, czy ta decyzja jest słuszna.

Opowiadałam Wam już o najnowszej książce Helen Fielding Szalejąc za facetem, ale stawiając na głowie kolejność, postanowiłam dzisiaj napisać recenzję Dziennika Bridget Jones. Propozycję otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa ZYSK i S-ka, za co serdecznie dziękuję, przeczytałam ją już kilka dni temu, ale nadal ciepło uśmiecham się do stojącej na półce publikacji.

Kilka słów o fabule książki. Gdy poznajemy Bridget Jones ma ona już 30 lat i jest samotną kobietą. Posiada oczywiście dwójkę przyjaciół – homoseksualistę Toma oraz zagorzałą feministkę o imieniu Sharon. Nie trudno się dziwić, że rady osób, które dość ostentacyjnie reprezentują swoje poglądy mogą być stosunkowo mało przyjemne w skutkach… Niemniej, lada dzień zbliżają się Święta oraz Nowy Rok. Panna Jones, jak co roku, dostaje zaproszenie na indyka curry i spędza ten dzień z matką i jej znajomymi. Tam jednak spotyka Marka Darcy’ego. Pytanie, czy próby zeswatania Bridget z nieznajomym będą skuteczne? Co zmienił Nowy Rok w życiu Panny Jones? Ile frustracji dotyczących diety, rzucania picia czy palenia zostanie przelanych na papier w Dzienniku naszej bohaterki? Jeśli nie wiecie, przekonajcie się sami!

Najnowsze wydanie książki jest proste i naprawdę piękne. Wszystkie trzy tomy prezentują się świetnie, a moja własne Bridget z 1998 roku została ukryta w głębinach szafki. Helen Fielding świetnie napisała tę książkę. Publikacja jest lekka, przyjemna, choć wymaga poświęcenia jej kilkunastu godzin, bądź kilku dni. Elementem, na który warto zwrócić uwagę jest fakt, że chętnie wracamy do lektury. Publikacja nie nuży, nie męczy ani umysłu, ani oczu. Przewracamy stronę za stroną i ciepło komentujemy perypetie bohaterki.

Wielu z Was pisze, że filmowa adaptacja jest o niebo lepsza od swojego książkowego pierwowzoru. Wydaje mi się, że tutaj w grę wchodzi ludzka wyobraźnia. Jeżeli wykreujecie w ciekawy sposób zdarzenia w Waszej głowie, żaden film nie okaże się być lepszy od papierowego tomu w dłoniach. Ja, jako miłośniczka literatury, zawsze będę polecała Wam książki, bowiem są one zwykle dużo bardziej intrygujące niż sztuczna realizacja czyjejś wizji. Tak będzie w przypadku Bridget Jones, Pet Sematary, a nawet Potopu. Wasz umysł jest miejscem, gdzie powstaje Wasza i tylko Wasza wizja. Pamiętajcie o tym. Filmy są za to lekką, przyjemną rozrywką. Nigdy jednak nie zastąpią literatury… ;)
Za kultowy Dziennik Bridget Jones dziękuję Wydawnictwu ZYSK i S-ka:


Bridget Jones na odsłoń Kulturę!

Bridget Jones znają wszyscy. Zarówno miłośnicy książkowych przygód bohaterki Helen Fielding, jak i kinomaniacy, będący fanami jej perypetii. Część trzecia tej historii jest jednak dla nas odskocznią od świata, jaki poznaliśmy dotychczas. Szalejąc za facetem rozpoczyna się przezabawnymi perypetiami: inwazją wszawicy, naigrywaniem się z NicoLette (gdzie Bridget nie może się powstrzymać od nazywania jej Nicorette), czy organizacją imprezy przyjaciółki, w dniu urodzin jej aktualnego mężczyzny. Wydawać by się mogło, że nie spotka nas zupełnie nic zaskakującego w tej powieści, a jednak!

Książka jest pokaźnych rozmiarów. Liczy sobie aż 584 strony, a więc nie jest lekturą na jeden wieczór. Ja tę publikację woziłam ze sobą prawie codziennie na zajęcia, bowiem w domu nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie, ale przyznam, że jak na swoje gabaryty jest wyjątkowo lekka. Tak, nadaje się do torebki. ;)

Kolejnym plusem, na jaki warto zwrócić uwagę jest fakt, że autorka nie pozostawia nas samych sobie. O ile dobrze pamiętam, wiele lat temu przeczytałam tylko pierwszą część przygód Bridget. Obawiałam się więc, że gdy zacznę czytać „od końca”, zagubię się w wątkach i nie zrozumiem zdecydowanej części książki. Zaryzykowałam. Okazuje się jednak, że pomimo upływu lat i faktu, że nasza wdowa Jones ma 52 lata, nadal jest na diecie, nadal ma problemy z mężczyznami, nadal spadają na nią nieprawdopodobne zwroty akcji i nadal wielokrotnie możemy identyfikować się z jej codziennością.

Śmiało mogę powiedzieć, że książka jest antydepresantem, jakich mało. Publikację napisano bardzo lekkim, przyjemnym językiem, który jest wyjątkowo prosty w odbiorze. Czasem jednak drażniące były fizjologiczne odgłosy, bądź reakcje ciała, takie jak wymioty czy bąki, bowiem powoduje to pewien niesmak podczas lektury. Na dobrą sprawę są ludzie, którzy chwalenie się tymi sprawami uważają za normalne, ale są i tacy, m.in. jak ja, którzy nie uważają niestrawności za powód do dumy. Ot, i moja opinia. Tych fragmentów było stanowczo zbyt wiele. Innym elementem było ukazanie Bridget Jones, jako ofiarnej pani w średnim wieku, przy starciu z nowoczesnością. Inteligentne AGD czasem i u nas wywołuje zadumę, a przyznam, ze obsługa mojego nowego telefonu z Windows 8 wcale nie była taka prosta, jak mogłoby się wydawać! Tutaj zidentyfikowałam się z bohaterką. Możecie nazwać mnie „blondynką”, ale naprawdę wiele osób ma z tym dzisiaj problem. Bawią nas jednak takie perypetie, na szczęście. Bridget z kolei toczyła bardzo potężną batalię z Twitterem. W naszym kraju nie ma popularniejszego niż Facebook portalu społecznościowego, a głównymi użytkownika Twittera są przede wszystkim firmy i korporacje. Nie ćwierkamy sobie nawzajem, nie poznajemy tam ludzi – co innego Jonesey!

Dla wielu czytników informacja o śmierci Marka mogła być szokiem. Wielu z Was, prześledziłam opinię, ma za złe autorce, że usunęła z powieści tak piękną, idealną miłość, której stanowczo brakuje we współczesnym świecie. Mi trudno wyrazić swoje zdanie, bowiem wiem tylko, że Bridget ma dwójkę, upodobniających się do niej dzieci, a retrospekcje zawarte w książce (Helen Fielding uzupełniła Szalejąc za facetem rozdziałem, zawierającym nie tylko wieści o śmierci Darcy’ego, ale i jego przezorność dotyczącą zapewniania przyszłości Bridget, Mabel i Billy’emu) pozwalają zrozumieć jej sytuację. Dzięki temu nie czujemy niedosytu podczas lektury. Przyznam nawet, że wszystkie informacje zostały tak stonowane, że kompletnie nie jesteśmy znużeni „dawnymi historiami”.

Czy książkę polecam? Oczywiście,  że tak. Wiecie, że otrzymałam od Wydawnictwa Zysk i S-ka wszystkie trzy tomy powieści, ale czytać zaczęłam… od końca. Bridget nadal jest zabawną kobietką, która poszukuje ciepła i miłości. Niezmiennie też opycha się serem, pije wino, albo rozprawia o seksie. Perypetie bohaterki są dość niecodzienne, często naciągnięte bądź zmyślone, ale warto zauważyć, że każdemu z nas mogą się przydarzyć. Gdy rozpoczęłam lekturę bardzo zidentyfikowałam się z Jones: dieta, dylematy, przyjacielskie pogaduchy, oczekiwania na SMS od „niego”, albo napisanie wiadomości tak, żeby nie wyszło, że mi zależy, albo się narzucam, ewentualnie też odkładanie pracy i obowiązków na później. To normalne, kobiece sprawunki. Sytuacje, w których była kiedyś każda z nas. Potem oczywiście trudno było mi wcielić się w Bridget, skoro jestem samotną, bezdzietną panną, ale podobno wszystko może się zdarzyć. ;)




Mądrości Shire, czyli z innej strony Hibbitonu!

Hobbit  czy trylogia Władca Pierścieni to książki, które nikomu nie zdołały umknąć. Może i nie sięgnęli po nie wszyscy wyznawcy Śródziemia – historię Hobbitów zna każdy, bez względu na wiek, płeć czy pochodzenie. Kultowa seria filmowa ogarnęła cały świat, a jej twórca, czyli Peter Jackson zaksięgował na swoim koncie miliony dolarów. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że chciałabym Was zachęcić do przeczytania książki Mądrości Shire napisanej przez jednego ze współautorów scenariuszy powyższych filmów, Noble’a Smith’a.

Przyznam, że do książki miałam trzy, albo i cztery podejścia, ale nie dlatego, że czułam się znudzona czy obruszona znajdującą się weń treścią, a dlatego, że chciałam przeczytać ją „jednym tchem”. Zawsze brakowało mi czasu, natłok obowiązków spadał na moje barki, a Święta Bożego Narodzenia to mało korzystny czas jak na pokaźny plik lektur. Wyobraźcie więc sobie moją uszczęśliwioną minę, kiedy to o godzinie 24:59, w Drugi Dzień Świąt, zabrałam się za lekturę!

Nie twierdzę, że stworzony przez Tolkiena świat nie zachwyca mnie nie każdym kroku. Zazdroszczę temu Panu wyobraźni i kunsztu edytorskiego, którego mi będzie zawsze brakowało bowiem sam Hobbit to książka, która poza obszernym opisem fantastycznych zjawisk czy postaci pokazuje młodzieży dobre i złe maniery, uczy wychowania i zachowania, odnajdując pozytywne emocje w każdym czytelniku. Nie ma więc się czemu dziwić, że tak bardzo chciałam przeczytać Mądrości Shire. Ta książka jest swoistym poradnikiem „Jak żyć długo i szczęśliwie”. Ukazuje nam Hobbitów, którzy cenią sobie dobre maniery, ale i wygodne mieszkanie. Wygląd norek, jakość wykonania i piękno przyrody otaczające ich wioskę. Łatwo też dostrzec,  że wielu z nas oddałoby mnóstwo dóbr materialnych, by rozpocząć hobbickie życie – sielankę pełną jadła, piwa i rodzinnego życia – nie wiem dlaczego, ale korzystając z okazji na usta nasunęła mi się nasza, polska Wigilia. J

Ku sprawom ciekawszym – warto przeczytać Mądrości Shire, jeśli chcecie poznać „od kuchni” cała Tolkienowską serię. Autor wyjaśnia nam wiele zjawisk i sytuacji, które na pierwszy rzut oka nie są tak oczywiste. Dowiadujemy się, że Shire miało przypominać swoim wyglądem jedenastowieczną Anglię, a elfickie imię Gandalfa brzmi: Mithrandirem. Co więcej, każdy rozdział opisany jest reasumującą mądrością, która wcześniej, zostaje szczegółowo wyjaśniona np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”. 

Książka pobudza wyobraźnię, uzupełnia informacje i kreuje nową opinię o poszczególnych postaciach Władcy Pierścieni. Mi bardzo pomogła i bardzo się przydała. Szczególnie, jeśli prawie jak Hobbit, cenię sobie prywatność i dłuuuugi sen! Jeśli byłoby realnym wcielić wszystkie rady zawarte w poradniku, byłabym (niewątpliwie) najszczęśliwszą osobą na ziemi! Dane mi jednak żyć we współczesnym świecie, a Mądrości Shire potraktować niczym kodeks piratów, czyli... wskazówki, a nie wytyczne. 

Jeśli mam być szczera, to jestem zauroczona tą propozycją. Odkładam ją nawet na półkę „Moje ulubione”, gdzie plasuje się obok Wywiadu z wampirem, Smętarza dla Zwierząt czy Innego Świata. Jeżeli jednak chodzi o tłumaczenie czy sam zapis – nie mam żadnych uwag. Lektura jest bardzo przyjemna, wciągająca. Zabiera tylko jedno popołudnie, bawi i fascynuje. Polecam Wam gorąco tę książkę i mam nadzieję, że będziecie równie oczarowani błogą stroną Śródziemia, jak ja.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:


„Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze” - Artur Andrus, part 2.

Artur Andrus to jedna z najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych postaci polskiej sceny kabaretowej. Po kultowej serii wywiadów z Marią Czubaszek i Tomaszem Karolakiem, Andrus postanowił wydać kolejna własną książkę, pt. „Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze”, będącą zbiorem wcześniej opublikowanych (mniej lub bardziej) żartobliwych felietonów. Czy warto po nią sięgnąć? Musicie przekonać się sami. Czy ja bawiłam się dobrze podczas lektury? Niewątpliwie. :)

Nie od dziś wiadomo, że Artur Andrus uwielbia zabawę słowem. Dlaczego? Ano dlatego, że język polski niesie za sobą tyle dwuznaczności i nieporozumień, że aż żal tego nie wykorzystać, by rozbawić publiczność. Książka „Vietato Fumare” to istny galimatias, tematyczne „pomieszanie z poplątaniem” utrzymane w konwencji ironicznej satyry. Tak naprawdę mamy do czynienia ze zbiorem felietonów napisanych m.in. dla Gazety Lekarskiej, bądź wolnych przemyśleń samego artysty. Cytując słowa Małgorzaty Wiśniewskiej, Andrus posiada „niebanalną umiejętność łączenia słów i znaczeń, których pozornie połączyć się nie da, oraz zdolność dorabiania idei do tego, co – często przypadkowo – powstało”. Świetnym tego przykładem jest tytuł książki, który swój początek miał we włoskim hotelu podczas nieudanej wyprawy narciarskiej, a oznacza on nie więcej niż „Zakaz palenia”.

Wspomniałam już, że „Reszta bloga i coś jeszcze” w gruncie rzeczy nie ma żadnego tematu głównego, bo jak określić coś, co jest o wszystkim i o niczym? Mamy tu pana posła i czosnkową emeryturę

Najpierw się zachłysnął, | Potem się zakrztusił, |I teraz za niego |Już ktoś inny musi.

Mamy też kilka „złotych porad” na krępującą ciszę w towarzystwie, dowiadujemy się nawet, że gdy taka niezręczna cisza zapada –  na świecie głupi się rodzi. Weryfikujemy też, że w restauracjach wcale nie jest tanio jak u mamy, a odpisywanie na SPAM przynosi mierny skutek.

Jeżeli ktoś z Was poszukuje lekkiej (bo pomimo swoich gabarytów książka nie jest ciężka), bardzo wakacyjnej publikacji na pochmurne (bo i takie się zdarzają) wieczory – odsyłam Was do lektury. Na pewno nikt z Was się nie zawiedzie, a być może uśmiechniecie się do zapisanych kartek. Całość ubarwiona jest fotografiami, oczywiście z Arturem Andrusem w roli głównej, a na kartach książki znajdziecie mnóstwo anegdot i przezabawnych opowiastek. Polecam :)

Kiedy będąc powoli dorastającym młodzieńcem, prosiłem mamę o opinię na temat mojej szkolnej miłości, wprost domagając się odpowiedzi na pytanie:
- Czy ona nie jest piękna?,
często słyszałem wymijające:
- Sympatyczna.



Za książkę serdecznie dziękuję Księgarniom MATRAS

"Nowe przygody Mikołajka", czyli tom 2 wspaniałej książki dla dzieci i młodzieży od AUDIOTEKI!


Jerzy i Maciej Stuhr to duet nie do pobicia. Dwa charakterystyczne głosy polskiej sceny, świetna intonacje i emocje, płynące z każdego nagrania. Coś wspaniałego! Przyznam, że moje zdrowotne perypetie były ubarwione Nowymi Przygodami Mikołajka. Niemal codziennie nakładałam słuchawki siedząc na blacie do ćwiczeń, po czym uśmiechałam się do samej siebie wsłuchując w nagranie. Wszystko oczywiście za sprawą Wydawnictwa Audioteka i udostępnienia mi w ramach recenzji Nowych Przygód Mikołajka, tom 2. Dziękuję!

Nowa książeczka Jeana-Jacquesa Sempé i René Goscinnego to aż 45 dotąd nie zasłyszanych historyjek, będących przygodami jednego z najpopularniejszych francuskich uczniów oraz jego przyjaciół. W tej części przeżyjecie przygodę z wrotkami Gotfryda, kiedy to Euzebiusz chcąc nauczyć się na nich jeździć doprowadza do skonfiskowania sprzętu. Pójdziecie do fryzjera, który ubrany jest na biało jak dentyści i doktorzy, i ma nożyczki! Dowiecie się, za co Mikołajek otrzymał mnóstwo karmelków od pana Blédurta, albo czemu Kleofas dostał  najlepszy stopień (2+) z odpowiedzi w całym półroczu!

Każda historyjka wywołuje szeroki uśmiech na twarzy słuchacza. Dla osoby, która dotychczas nie miała styczności z Nowymi Przygodami Mikołajka, takie nagranie może być świetnym początkiem bardzo, bardzo długiej przyjaźni. Prawda jest taka, że zarówno mali, jak i duzi chętnie sięgają po książki skierowane dla młodzieży. Naszych milusińskich one bawią, dla dorosłych czytelników z kolei są źródłem cennej wiedzy, mówiącej jak dziecko patrzy na świat, jak postrzega pewne sytuacje i jakich rozwiązań oczekuje. Jest to jednak świetna zabawa dla całej rodziny! Co więcej, zauważyłam, że moja młodsza siostra, która dopiero zaczyna czytać, chętnie wpatrywała się w książkowe wydanie przygód Mikołajka i jednocześnie słuchała nagrania. Powiedziała nawet, że dzięki temu szybciej się uczy, łatwiej zapamiętuje słowa i śledzi tekst. Wiem ze swojego doświadczenia, że to świetny sposób na zaprzyjaźnienie dziecka z literaturą. Gorąco polecam Wam tę metodę,  ale tylko z Wydawnictwem Audioteka. Klucz znajduje się w sposobie przekazania treści. Nowe Przygody Mikołajka to świetnie zinterpretowany audiobook. Maciej i Jerzy Stuhr świetnie ze sobą współpracują (mamy tu kilka „wspólnych” słuchowisk) i aż nadto oddają realność przedstawianych przygód. Mało tego, przecież wszystkie perypetie opisane przez Gościnnego  są prawdziwe. Każdy z nas był kiedyś dzieckiem, każdy z nas miał wielkie problemy, każdy wyczekiwał prezentów, każdy pisał sprawdziany z arytmetyki i każdy był gościem na jakiejś ceremonii zaślubin. Historia zatacza koło, bowiem również każdy miał identyczne, bądź podobne przemyślenia.

Audiobooka gorąco polecam! Jeżeli chcielibyście samodzielnie sprawdzić, czy przypadnie Wam do gustu - zapraszam na stronę Wydawnictwa Audioteka >>TU<<, gdzie bezpłatnie możecie pobrać rozdział książki. 

Za Nowe Przygody Mikołajka, tom 2 Dziękuję Wydawnictwu Audioteka:




"Nowe przygody Mikołajka" - Pierwszy AUDIOBOOK na Pastelowym Niecodzienniku!

Słowem wstępu chciałabym Wam oświadczyć, że audiobooki nie gryzą! Może i wymagają skupienia, albo przynajmniej dobrych słuchawek, ale na pewno nie są inwazyjne ani dla naszych zmysłów, ani dla otaczającego nas społeczeństwa.

Ja, w ramach współpracy z Audioteką, otrzymałam Nowe przygody Mikołajka. Pewnie niewielu z Was sądziło, że nadal żyję w krainie wiecznego dzieciństwa, ale prawda jest taka, że bajkowe opowieści to jedne z moich ulubionych. Z książkową wersją przygód Mikołajka nie miałam styczności. Niestety wielokrotne próby dokonania zakupu spaliły na panewce, gdy tylko zobaczyłam cenę, widniejąca na okładce. Cóż, studencki budżet to bardzo smutna przypadłość.

Niemniej, pozwolę sobie nawiązać do fabuły i całej książki o Nowych Przygodach Mikołajka. Wielu z Was pewnie doskonale zna te krótkie, ale wyjątkowo przyjemne opowiadania, będące lekturą obowiązkową dla każdego malucha. Tom pierwszy to aż 80 historyjek, wydanych w 2005 roku przez René Gościnnego. Mamy tutaj przygody w szkole, małe wycieczki, przeprowadzki, urodziny kolegów, słowem – normalne życie Mikołajka, jego rodziny oraz znajomych. Publikacja jest idealnym odzwierciedleniem „dorosłych” problemów, w oczach dzieci. Czasem sprawy są błahe, czasem absurdalne, a innym razem naprawdę wymagają uwagi. Gościnny, chcąc zachęcić do lektury/słuchania zarówno małych, jak i dużych uświadamia nam, że dzieci mają swoje własne troski. Tak samo, jak brak rozwiązanego zadania z matematyki jest dla nich ogromnym problemem, a „usprawiedliwienie” może być nawet powodem do dumny i prestiżu w oczach rówieśników, tak niespełnione obietnice czy ignorowanie ich potrzeb powoduje głośny przytup i obrażoną minę u niejednego malucha.

Najistotniejszym elementem, jaki chciałabym poruszyć jest fakt, że nie opowiadam Wam o książce, a o Audiobooku! Trwa on co prawa dziesięć godzin, ale wierzcie mi, że warto spędzić czas w tak doborowym towarzystwie. Kogo mam na myśli? Ano fenomenalnym duet: Jerzego i Macieja Stuhra. Początkowo spodziewałam się, że przy nagraniach książka zostanie podzielona na „ojca i syna” podczas dialogów, ale na szczęście połowę książki czyta Jerzy, a pozostałą część Maciej Stuhr. Trudno stwierdzić jednak, kto spisał się lepiej, bowiem głosy obu panów uwielbiam, a intonacja jest po prostu cudowna! Codziennie przypinałam słuchawki to telefonu i jadąc na uczelnię, albo wracając do mieszkania słuchałam tego opowiadania. Zapewne zabawnie wyglądałam, kiedy wśród tłumu ludzi uśmiechałam się do ekranu, albo chichotałam pod nosem. Mam dziwne przeczucie, że gdybym samodzielnie czytała tę publikację, nie zdołałabym odtworzyć jej w tak malowniczy sposób. Obaj Panowie przenoszą nas do świata Mikołajka. Pozawalają nam przeżywać jego przygody, śledzić familijne perypetie i zazdrościć, że pomimo drobnomieszczańskich przekonań czy przyzwyczajeń, tworzą kochającą się, ciepłą rodzinę. Mikołajek ma też specyficznych kolegów. Alcest „to ten, który ciągle je”, Gotfryd z koeli ma bardzo bogatego tatę, a Euzebiusz zgrywa osiłka. Cała  klasowa paczka, włącznie z Ananiaszem, Maksencjuszem, Rufusem i innymi, pozwala nam zaśmiewać się do łez, kiedy nauczyciele usilnie próbują rozpocząć lekcje, albo kiedy chłopcy wymyślają nowe zabawy. To tak naprawdę historia o małych, wielkich ludziach, ale z problemami, z którymi niegdyś borykaliśmy się my sami.

Tutaj idealnie wpasowałaby się historia z wrotkami, kiedy to tata Mikołajka obiecał mu ich zakup, gdy „będzie najlepszy w klasie” . Mikołaj więc pisze „dyktando z niesamowitymi słowami” i chwali się całej familii, że popełnił jedynie 7 błędów! Chłopca oczywiście rozpiera duma, a więc postanawia wykorzystać okazję nie tylko do zjedzenia pysznego tortu czekoladowego, ale i namówienia rodziców do zakupu wrotek!

- No i masz! Obiecują mi wrotki, piszę najlepsze dyktando w klasie, pani mnie przy wszystkich chwali, a potem mówią, że porozmawiamy o tym kiedy indziej! Usiadłem na dywanie i zacząłem walić w podłogę pięściami.
– Chcesz klapsa? – spytał tata, a ja się rozpłakałem i przybiegła mama.
– Co znowu? – spytała.
Więc wytłumaczyłem jej, że tata powiedział, że da mi klapsa.
– Ciekawy sposób zachęcenia dziecka do nauki – powiedziała mama.
– Tak – powiedziałem. – Jak nie dostanę wrotek, to będę strasznie zniechęcony.
//Rozdział 6//

Powiedzcie mi, Kochani, kto z Was nie miał takich przygód? ;) Opisane w Nowych Przygodach Mikołajka historie są aż nadto realne, a to pozwala nam na zidentyfikowaniem się z ich bohaterami. Jeśli tylko będziecie mieli okazję, zachęcam Was do zapoznania się z proponowanym przez Audiotekę audiobookiem, do którego link znajdziecie klikając >>TU<<

Za fantastycznie spędzony czas z Nowymi Przygodami Mikołajka dziękuję Wydawnictwu Audioteka


"Bóg nas nienawidzi?" czyli z drugiej strony "Californication"

Hank Moody w kwiecie wieku? A może Hank Moody w młodości? Jak sądzicie? Które określenie zdawałoby się idealne do opisania książki Bóg nas nienawidzi?  Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na te pytanie nawet największym fanom Californication, bowiem śledzenie bohatera na szklanym ekranie, a wertowanie powieści to dwie, zwykle mające niewiele ze sobą wspólnego, kwestie.

Książka opisuje nam zawrotne życie niekonwencjonalnej postaci, której losy śledzimy na antenie Comedy Central. Nie myślcie jednak, że opisany tu został scenariusz serialu, a więc lektura na nic nie zda się wiernym fanom Californication. Zapewniam Was, że na kartach powieści poznacie niestabilną emocjonalnie narkomankę, a zarazem wielką miłość bohatera, Daphne, przyjaciółkę od spraw trudnych i nierozwiązywalnych – Tanę, jak i jego pierwszą (o przyzwoitych dochodach) pracę, którą zdobywa idąc po „ósemkę” dla wuja Marvina. Bóg nas nienawidzi jest tak naprawdę wstępem do serialowych perypetii Hanka, bowiem książka wprowadza nas do wielkiego świata Nowego Jorku, korporacyjnych macek dealerów, a także nieposkromionej chuci Moody’ego, która towarzyszy nam przez kolejne lata i sezony Californication. Głównym motywem jest jednak przewijające się uczucie do pięknej K. czyli Katherine, dziewczyny rockmana, Nate’a, mieszkających w Hotelu Chelsea.

Książka napisana jest w bardzo bezpośredni, nietuzinkowy sposób. Autor nie szczędzi nam dosadnych, czasem wulgarnych dialogów, dokładnych opisów łóżkowych (choć miejsca nie winniśmy uważać za słowo klucz) ekscesów – słowem – widzimy życie młodego Hanka, czyli narwanego i niezaspokojonego dwudziestojednolatka, który co i rusz wpada w ogromne tarapaty.

Czy książka mi się podobała? Trudno stwierdzić. Do Californication podchodzę jak tzw. pies do jeża i do dziś obejrzałam wyłącznie kilka odcinków serialu. Jeśli jednak chodzi o wnętrze publikacji – tekst jest klarowny, podzielony na stosowne rozdziały, które opisują nam daną sytuację z życia Moody’ego, składającą się na ciąg zdarzeń, a więc książka nie męczy i nie nudzi nas niczym sienkiewiczowskie wypociny dotyczące opisów krajobrazu. Gdybym jednak miała ocenić elokwencję autora, to w wielu miejscach brakowało mi kilku zdań, by lektura stała się czystą przyjemnością. Część dialogów była zabawna i muszę przyznać, że nie zraziła mnie wulgarność propozycji. Uważny czytelnik odszuka też pomiędzy wierszami  istotne, życiowe mądrości, ale i utrzymane w stylu Californication dialogi. Oto jeden z nich:

- I teraz już nigdy się nie zakochasz.
- Wprost przeciwnie. Planuję zakochać się bardzo, bardzo wiele razy.
- Prawdziwa miłość to tylko żart?
- Żarty są zabawne. Prawdziwa miłość jest nie dość że trefna, to jeszcze niebezpieczna dla zdrowia.
- Kiedy psychopatka sprzeda ci kosę…
- Serio – mówię – Związki chemiczne w mózgu mamią cię, że coś do kogoś czujesz. I wtedy zaczynają się kłopoty. 

Komu więc mogę polecić książkę Bóg nas nienawidzi? Na pewno wiernym fanom serialu, którym odtwórca głównej roli, David Duchovny, skradł serce już w 2007 roku, ale i osobom, które dotychczas nie zaprzyjaźniły się z Hanky’em Moody’m, ale słyszały wiele pozytywnych opinii o produkcji. Książka jest szkicem, formą nakreślenia atmosfery panującej w produkcji,  a zarazem rzetelnym przedstawieniem charakteru głównego bohatera. Mam szczerą nadzieję, że wszyscy odnajdziecie w niej „coś dla siebie”

Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:


Felietony w niecodziennej wersji...


Zanim napisałam ten artykuł, postanowiłam prześledzić „po łebkach” opublikowane już recenzje książki „Polskie rysy bez ryz”. Nigdy tego nie robiłam, jednak lektura nie przypadła mi do gustu, a więc postanowiłam skonfrontować swoją opinię z innymi Blogerami. Może problemem nie jest dla mnie treść, przekaz czy sposób postrzegania języka polskiego przez rosyjską polonistkę, a jedno, proste zdanie zamieszczone na okładce: „Doskonała lektura dla wszystkich, którzy cenią sobie intelektualną rozrywkę”. Okazuje się jednak, że albo ja nie cenię sobie „intelektualnej rozrywki”, albo lektura nie potrafiła mi jej podarować.

Tatiana Szkapienko, w książeczce wydanej niczym tomik poezji, opublikowała kilka esejów, które, pomimo głębokich przemyśleń, historycznych dowodów, bądź zawiłej „fabuły” ludowych porzekadeł i związków frazeologicznych, były dla mnie stosunkowo płytkim żartem. Na dobrą sprawę osoba, która kiedykolwiek skupiała się na lekcjach języka polskiego, przeczytała choć jedną książkę dotyczącą historii literatury i wzięła do ręki słownik frazeologizmów – nowej wiedzy, po lekturze, nie zdobędzie. Wolałabym jednak zaznaczyć, że orłem nigdy nie byłam, a książek w czasach szkolnych unikałam bardziej niż ognia.

„Polskie rysy bez ryz” pozwolę sobie opisać w stosunkowo niekonwencjonalny sposób, bowiem to, że książka nie spełniła moich oczekiwań nie oznacza, że nie jest godna uwagi.

Aspekty wizualne:
Jak już wspomniałam, książka została wydana w stosunkowo niewielkim formacie. Liczy sobie 148 stron, a więc lektura nie zajmuje nam więcej niż 1-2 godziny. Na okładce widnieje zarys twarzy, twarzy w okularach, stworzonej z rozmaitych literek, a wszystko zaprojektował Daniel Rusnak. Pierwsze wrażenie związane z publikacją – to może być ciekawa książka.

Sprawy techniczne:
Wspomniałam Wam, że autorką książki jest Tatiana Szkapienko, rosyjska polonistka, która zna więcej „trudnych słów” niż niejeden Polak. Akurat przewijające się na kolejnych stronicach „bezhołowie” czy „bilateralne stosunki” sprawiły, że ciepło uśmiechnęłam się do publikacji, oczywiście, chyląc czoła Pani Tatianie.

Felietony:
Felieton, jako pisemna wypowiedź ma do siebie jedyny w swoim rodzaju sposób przekazywania informacji. Nie mi oceniać, czy pomysł na napisanie takiego, a nie innego tekstu był dobry, jednak nie bawiły mnie rzeczy, które powinnam potraktować za wspomnianą już „intelektualną rozrywkę”. Krótkie opowieści o zwierzętach wydały się być apelem biednych stworzeń, które niesprawiedliwie wykorzystano przypisując im pewne cechy. Przecież… wszyscy wiemy, jakie to jest „pieskie życie”, albo czym są „kocie łby”. A wiec skoro nie ma w tym nic dziwnego, czy zapisanie opowiadania przy użyciu tychże zwrotów będzie bawiło do rozpuku?  

W moim przypadku koncepcja autorki się nie sprawdziła. Gusta są jednak różne i każdą opinię należy rozpatrzyć indywidualnie. Przyznam jednak, że daję dużego plusa za elokwencję i poruszenie historycznych  aspektów słów oraz zwrotów, które na co dzień wkradły się do naszego słownika. Opracowanie tej książki wymagało od Pani Tatiany wielogodzinnej pracy związanej z wyszukiwaniem poszczególnych wątków, a więc jeśli nie przekona Was treść – zwróćcie uwagę na ideę powstania tej publikacji oraz formę jej zapisu. Lekturę oceniam: 4/10.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Novae Res:


Zeznania Niekrytego Krytyka, czyli dzienna dawka literatury od Macieja Frączyka

Nie lubię niespodzianek. Uwielbiam jednak prezenty, a przede wszystkim – dedykowane mi książki. Jeszcze raz dziękuję Sylwkowi i Damianowi za tę publikację. ;*

Na pozycję Macieja Frączyka nigdy, ale to przenigdy nie trafiłabym z własnej, nieprzymuszonej woli. Niekryty Krytyk nie kręci mnie zbytnio choć muszę przyznać, że mówi jasno i rzeczowo o aktualnych problemach. Naśmiewa się z nich. Jednak może wśród dzisiejszego, wygodnego społeczeństwa to jedyny sposób na przekazanie ludziom dość sporej dawki wiedzy w trzyminutowej pigułce? Autor nie obawia się społecznych hejtów, ani dissów. To jego praca. Praca, którą kocha, i która spełnia go zawodowo. Pomaga tym samym innym, bowiem między wierszami znajduje się prosty przekaz „Spełniaj swoje marzenia”. Czego chcieć więcej?

Do książki zbierałam się blisko… 13 miesięcy! Najpierw brakowało mi czasu, później spadł na mnie tuzin wcześniej przygotowanych pozycji, a jeszcze później po prostu mi się nie chciało. Postanowiłam jednak prześledzić Zeznania Niekrytego Krytyka… Czytałam w komunikacji ZTM (uczelnia-dom, dom-uczelnia). Zajęło mi to dwa dni, jednak lekturę przekartkowałam od deski, do deski. I jakie jest moje pierwsze wrażenie? 6/10.

Zeznania Niekrytego Krytyka to „historia prawdziwa”. Zbiór felietonów poruszających bardzo popularną problematykę jak seksualność czy próby samodoskonalenia, ale i prywatne wstawki z życia Macieja Frączyka. To jego opowieść. Jego świat. Jego fabuła. Jego wyobraźnia…

Autor pisze prostym, bardzo przyswajalnym (szczególnie dla roczników 1984+) językiem. Nie stroni od slangowych zajawek, ani licznych wulgaryzmów dodających książce nietuzinkowych barw. Ja z kolei unikam, jak ognia, wszelkich kolokwializmów i o ile „dupa” mi nie straszna (w końcu pochodzę z Kurpiowszczyzny), o tyle wszelkie wyrazy związane z łacińską krzywą, bądź mało przyzwoitym określeniem frędzli są mi odległe. Nie lubię wszystkich tych zwrotów. Uważam, że osoba inteligentna winna zastąpić je równie emocjonalnymi słowami, jakoby sens wypowiedzi pozostał ten sam. ;) Książka Frączyka jednak nie zraża swoich czytelników do kontynuowania lektury. Sądzę nawet, że wierni fani, którzy przywykli do subskrybowania kanału na YT Niekrytego… doskonale znają jego swobodę wypowiedzi i zawarty w głębi przekaz. Mnie nauczono skupiać się na „drugim planie”. Nieważne, czy w grę wchodzi film czy książka. Patrząc z innej perspektywy, zauważamy mnóstwo szczegółów, które nigdy nie wdarłyby się tak bardzo do naszej głowy. Śledzimy nie tylko zapisy rozmów, a ułożenie dekoracji i ozdób, relacje postaci drugoplanowych, ich emocje i przeżycia. Dostrzegamy o niebo więcej, a dzięki temu fabuła staje się dla nas nieco bardziej wartościowa. Podobnie jest z Zeznaniami Niekrytego Krytyka. To tak naprawdę opowieść o tym, jak to się stało, że Maciej Frączyk stał się copywriterem, wcześniej studiującym filologię angielską. Jakim cudem zyskał tak wielu fanów i przede wszystkim  pokazuje nam, że można zarabiać na tym, co sprawia przyjemność.

Czy książka mi się podobała? Trudno stwierdzić. Nie powiem jednak, że była zła. Nawet zdarzało mi się uśmiechnąć podczas lektury. To dobry znak. Nie przepadam jednak za frywolnymi tekstami, które mogą obrazić czyjeś uczucia. Takie też napotkałam. Oczywiście nie twierdzę, że moje uczucia zostały urażone, ale różni ludzie, mogą różnie odebrać tę książkę. Felietony jednak przypadły mi do gustu. To taki… scenariusz kolejnego filmiku Niekrytego. Zwykły monolog, którego łaknie się z każdą stronicą więcej. Gratuluję! 

Was, Moi Drodzy, mogę jedynie zachęcić do lektury, jeśli chcecie poznać (w dużym stopniu) biografię Macieja Frączyka. Z kolei dla fanów Niekrytego Krytyka, także znajdzie się coś miłego. Szczególnie... martwa cisza w temacie "kobiet". :D

Wspomniałam w pierwszym zdaniu o prezencie... a oto i on:


Mądrości Shire, czyli z innej strony Hibbitonu!

Hobbit  czy trylogia Władca Pierścieni to książki, które nikomu nie zdołały umknąć. Może i nie sięgnęli po nie wszyscy wyznawcy Śródziemia – historię Hobbitów zna każdy, bez względu na wiek, płeć czy pochodzenie. Kultowa seria filmowa ogarnęła cały świat, a jej twórca, czyli Peter Jackson zaksięgował na swoim koncie miliony dolarów. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że chciałabym Was zachęcić do przeczytania książki Mądrości Shire napisanej przez jednego ze współautorów scenariuszy powyższych filmów, Noble’a Smith’a.

Przyznam, że do książki miałam trzy, albo i cztery podejścia, ale nie dlatego, że czułam się znudzona czy obruszona znajdującą się weń treścią, a dlatego, że chciałam przeczytać ją „jednym tchem”. Zawsze brakowało mi czasu, natłok obowiązków spadał na moje barki, a Święta Bożego Narodzenia to mało korzystny czas jak na pokaźny plik lektur. Wyobraźcie więc sobie moją uszczęśliwioną minę, kiedy to o godzinie 24:59, w Drugi Dzień Świąt, zabrałam się za lekturę!

Nie twierdzę, że stworzony przez Tolkiena świat nie zachwyca mnie nie każdym kroku. Zazdroszczę temu Panu wyobraźni i kunsztu edytorskiego, którego mi będzie zawsze brakowało bowiem sam Hobbit to książka, która poza obszernym opisem fantastycznych zjawisk czy postaci pokazuje młodzieży dobre i złe maniery, uczy wychowania i zachowania, odnajdując pozytywne emocje w każdym czytelniku. Nie ma więc się czemu dziwić, że tak bardzo chciałam przeczytać Mądrości Shire. Ta książka jest swoistym poradnikiem „Jak żyć długo i szczęśliwie”. Ukazuje nam Hobbitów, którzy cenią sobie dobre maniery, ale i wygodne mieszkanie. Wygląd norek, jakość wykonania i piękno przyrody otaczające ich wioskę. Łatwo też dostrzec,  że wielu z nas oddałoby mnóstwo dóbr materialnych, by rozpocząć hobbickie życie – sielankę pełną jadła, piwa i rodzinnego życia – nie wiem dlaczego, ale korzystając z okazji na usta nasunęła mi się nasza, polska Wigilia. J

Ku sprawom ciekawszym – warto przeczytać Mądrości Shire, jeśli chcecie poznać „od kuchni” cała Tolkienowską serię. Autor wyjaśnia nam wiele zjawisk i sytuacji, które na pierwszy rzut oka nie są tak oczywiste. Dowiadujemy się, że Shire miało przypominać swoim wyglądem jedenastowieczną Anglię, a elfickie imię Gandalfa brzmi: Mithrandirem. Co więcej, każdy rozdział opisany jest reasumującą mądrością, która wcześniej, zostaje szczegółowo wyjaśniona np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”. 

Książka pobudza wyobraźnię, uzupełnia informacje i kreuje nową opinię o poszczególnych postaciach Władcy Pierścieni. Mi bardzo pomogła i bardzo się przydała. Szczególnie, jeśli prawie jak Hobbit, cenię sobie prywatność i dłuuuugi sen! Jeśli byłoby realnym wcielić wszystkie rady zawarte w poradniku, byłabym (niewątpliwie) najszczęśliwszą osobą na ziemi! Dane mi jednak żyć we współczesnym świecie, a Mądrości Shire potraktować niczym kodeks piratów, czyli... wskazówki, a nie wytyczne. 

Jeśli mam być szczera, to jestem zauroczona tą propozycją. Odkładam ją nawet na półkę „Moje ulubione”, gdzie plasuje się obok Wywiadu z wampirem, Smętarza dla Zwierząt czy Innego Świata. Jeżeli jednak chodzi o tłumaczenie czy sam zapis – nie mam żadnych uwag. Lektura jest bardzo przyjemna, wciągająca. Zabiera tylko jedno popołudnie, bawi i fascynuje. Polecam Wam gorąco tę książkę i mam nadzieję, że będziecie równie oczarowani błogą stroną Śródziemia, jak ja.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:


Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie