­
­

Wojciech Cejrowski - "Wyspa na prerii", czyli wielki powrót krzu i rdzy!

Podróżnik WC w nowej odsłonie! Niby ta sama książka, pozornie znana historia, a jednak nieco inna publikacja.

    
Po raz pierwszy książkę tę otrzymałam dwa lata temu z polecenia Wydawnictwa ZYSK i S-ka. Zauroczyła mnie wtedy nie tylko historią, barwną i przezabawną opowieścią Wojciecha Cejrowskiego o samotnej, a jednak fascynującej prerii. Zakochałam się w oprawie i fotografiach, a niebawem moim oczom ukazał się kolejny egzemplarz. Inna okładka. Inne fotografie. Inna forma, a treść ta sama. Dziwne, że nadal może intrygować?

Wielu z nas powraca do ulubionych książek. Nie sprawiło mi więc problemu przeczytanie po raz kolejny tej samej publikacji. Dla tych, którzy nie poznali jeszcze Wyspy na prerii zdradzę, że jest to przygoda Wojciecha Cejrowskiego w drewnianym domku na rancho, który wygrał, otrzymał i kupił. Ameryka! Tu wszystko można wziąć, tu ulicę można samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw. wychodek nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada nam o przyrodzie – dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach, nawet o swoim niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa codzienność to kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi rozprawami, przeczytajcie sami: Skoro wiesz już, że najważniejsza na prerii jest blacha, musisz doceniać także znaczenie gwoździ – bez nich Twoja blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I skoro jesteś tu „odpowiednio długo”, na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha, ani najciaśniejsze majtki, ani skafander astronauty. Zawsze się jakoś przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w słoiki i oklejał srebrną taśmą. Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on już tam jest – preriowy kurz, wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.

Nie ukrywajmy, Cejrowski jest mistrzem słowa. Bawi się językiem, wodzi za nos Czytelników i w przezabawny sposób opowiada o wszystkim, co go otacza. Nieważne, czy w grę wchodzi termit „zżerający niebieskie krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania węża (niegrzechotnika)” – zawsze jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z niecierpliwością przewracamy kartki.  Przyznaję, że dawno nie czytałam tak świetnej książki! Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie wymówieniem jego imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i każąc obcinać ich korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet, kiedy biorą go za dziwaka, kiedy to codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii wieści roznoszą się w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii jest dziko, rdzawo i egzotycznie! Jeżeli miałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o nowym wydaniu Wyspy na Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która pięknie prezentuje się na półce, wśród serii Biblioteki Poznaj Świat. Karty książki są subtelnie zdobione, a wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor codziennie oglądał w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego a Korekty! :D Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co Czytelnika bawi najbardziej! 

Gorąco polecam!
"JEST JESZCZE COŚ, O CZYM MĘŻCZYŹNI NIE MAJĄ POJĘCIA: KOBIETA NIGDY NIE ZMIENIA POGLĄDÓW - NIE MUSI, GDYŻ MA WSZYSTKIE NARAZ" - ZAPRASZAM NA "WYSPĘ NA PRERII"

Co zrobisz gdy ktoś przystawi Ci nóż do gardła, a Ty nagle dostaniesz czkawki? Zapraszam na "Gringo wśród dzikich plemion"

Podróże z Wojciechem Cejrowskim to coś, co lubię najbardziej. Pełne humoru opowieści o tradycjach, obrzędach i kulturze Indian mogą nie tylko zachwycać, ale wzbudzać w nas, współczesnych ludziach, niemałą zadumę. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie życia bez elektroniki, Internetu i naładowanej baterii w laptopie. Nie wspomnę już o dachu nad głową, centralnym ogrzewaniu i kanalizacji! Plemienia osadzające się na coraz to mniejszych terenach (bo przecież biały człowiek uwielbia tworzyć betonowe dżungle), żyjące z dala od cywilizacji nadal sypiają pod gołym niebem, polują na dziką zwierzynę i tak naprawdę nikt o nich nie mówi. Nie mówi, bo nikt nic nie wie. A dlaczego nie wie? Ano dlatego, że biały człowiek nie ma wstępu na terytorium Dzikich. Wojciech Cejrowski zdołał jednak przekroczyć tę niewyraźną granicę, wszedł do wioski Indiańskiej (i to niejednej!), a swoje przygody zapisał na kartach książki Gringo wśród dzikich plemion



Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i wyruszają na spotkanie swoich marzeń.


Książka została po raz pierwszy wydana w 2003 roku, znalazła się niejednokrotnie na liście bestsellerów, a mój egzemplarz od Wydawnictwa ZYSK i S-ka jest Złotą książką z okazji przekroczenia nakładu pół miliona egzemplarzy. Brzmi dumnie, prawda? Mnie jednak wcale nie dziwi sukces publikacji. Prawda jest taka, że sposób opowiadania poszczególnych zdarzeń przez Wojciecha Cejrowskiego bawi nas na każdym kroku. Zaintrygowani przewracamy stronę za stronę, aż w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że lektura już się skończyła. Tak, 300 stron to zdecydowanie za mało. W opowieści Gringo wśród dzikich plemion wędrujemy do Ameryki Południowej, pływamy kajakami, które nagle nie mieszczą się w korycie rzeki, spacerujemy wśród jadowitych pająków, niebezpiecznych węży i kolorowych żab (wiadomo, że im bardziej zwierzątko jest pstrokate, tym rozsądniej byłoby omijać je z daleka) pod okiem specyficznych przewodników – Dzikich! Obnażają oni przed nami zagadki nieokiełznanej dżungli, a autor co i rusz zwodzi nas na manowce nieco zmieniając szlaki (robi to celowo, aby biały człowiek nie trafił w te miejsce i nie rozpoczynał procesów cywilizacyjnych).

Gringo wśród dzikich plemion to nie tylko zapisane kartki, a przede wszystkim wspaniała książka podróżnicza, pełna wyrafinowanego gustu i przezabawnych zwrotów akcji. Przepełniona humorem opowieść o tym, co wydarzyło się naprawdę, choć właściwie nikt nie wie, czy lektura spisana została w odpowiedniej chronologii. :D Gringo… to też przezabawne komentarze korekty, piękne fotografie i masa ciekawostek. Książka tradycyjnie już została wydana w twardej oprawie, a przygody naszego podróżnika zapisano na wysokiej jakości papierze. Zdradzę Wam, że tej publikacji nawet deszcz nie jest straszny! Podczas lektury zostawiłam książkę na chwilę, kiedy to ratowałam kota z opresji, a gdy dostrzegłam jej brak… podziwiałam jak pięknie moknie na huśtawce przed domem. Niemniej, przetrwała i ma się naprawdę dobrze.

A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak... motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie... maślane.

Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie – papillon.
Po hiszpańsku, urocze – mariposa.
Po rosyjsku, kochane – baboćka. 
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.

Zastanawiam się, co powinnam napisać aby zachęcić Was do lektury. Książka jest bardzo czytelna i zgrabnie napisana. Warto zaznaczyć, że Cejrowski ma bardzo specyficzny sposób wysławiania się i przekazywania emocji, ale wierzcie mi, że język jest bardzo przystępny i plastyczny. Autor stara się przedstawiać najrzetelniej swoje przeżycia, czasem aż z nadmierną szczegółowością (mamy tu na przykład kąpiele pod czujnym okiem kobiet z wioski), co pozwala nam zrozumieć codzienność i obyczaje Dzikich. Każdy rozdział, drobną podróż i relacje plemienne podsumowuje „Morałem”, który niejednokrotnie bywa zabawniejszy niż sam opis przeżyć. Uważam, że Gringo wśród dzikich plemion to idealna książka na zimowe wieczory – gdzie chciałoby się powędrować, kiedy śnieg osypuje ziemię i nawet nosa nie chce nam się wystawić poza ciepły kocyk? Gorąco polecam!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu ZYSK i S-ka:







Fragment książki:

Będzie to o opowieść o tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych Indianach.
I o pewnym białym człowieku, który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela, zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce, a następnie zaczął pakować plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów Amazonki...

...brazylijski oddział wojskowy natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu wielu dni łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii pozostawał niedostępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta. Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych liści?

Dwa z nich uplecione indiańskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale ten trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W końcu znudził się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
- Koniec cyrku!! Nie gapić się! - warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Warknął bardziej dla zasady, bo powód do zazdrości był wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w żadnym sklepie - znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych, są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego magazynu.
No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie był teraz?

Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy w Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do innych gringos, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego rodzaju drewna. Końcówki tych strzałek mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara.
Myśliwi oraz przewodnik, których biały człowiek w końcu znalazł i najął, wrócili do Tabatingi już jakiś czas temu, ale o nim samym nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju.
Po odebraniu powyższych informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę "Do łodzi!". Niestety nie zdążył. W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka. Utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie dało się usłyszeć nic. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek prawie niewidocznych pośród zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.


Kilka godzin później, ciszę tę przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę...
...i opadła.
Uniosła się znowu...
...i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę scenę to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las - pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę. Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z oczu odeszła mgła.




"Niektóre duże konstrukcje wymagają bardziej poważnych ofiar niż płody lam..." - Danuta Gryka i jej "Reszta Świata"

Podróże pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego nigdy nie zdołają nas zawieść. Wiem, ponieważ na mojej półce aż rosi się od książek z Biblioteki Poznaj Świat, a wśród nich znalazła się najnowsza publikacja Wydawnictwa Bernardinum, czyli Reszta Świata Danuty Gryki. Jak to się dzieje, że ktoś nagle postanawia zabrać swoje manatki i wyruszyć w podróż życia? Skąd takie skłonności u ludzi i to nie w kwitnącym, szczeniackim wieku? Wydaje mi się, że potrzeba niemałej miłości do podróży, by zwiedzić tak wiele lądów i tak pięknie opisać swoją wyprawę. Co mnie zachwyciło? Ciąg dalszy podróży dookoła świata.
Niestety z pierwszą książką Pani Danuty nie miałam jeszcze styczności. Wiem na pewno, że muszę w wolnej chwili odwiedzić jedną z księgarni by nabyć egzemplarz Pół świata z plecakiem i mężem. Już tytuł bawi, nieprawdaż? Lekko napisana, subtelnie zdobiona i pochłonięta enigmatycznością wyprawa na Wyspę Wielkanocną nie może być dla nas obojętna. Reszta świata to w zasadzie malownicza Ameryka, będąca poniekąd kontynuacją podróży we wspomnianej już książce o zabawnym tytule. Każdy rozdział zaskakuje, każdy odkrywa przed nami piękno i dzikość przyrody, a zarazem masę ciekawostek, lokalnych mitów, legend i faktów oraz obyczajów społeczności, które zapadają głęboko w pamięci Czytelnika. Całość zdobiona jest licznymi fotografiami, bez mała zachwycającymi swoją rozmaitością i ogromem, ach te prerie, wzgórza, wybrzeża i miejskie aglomeracje, a przy tym świetne wyczucie smaku i humor Autorki - coś wspaniałego!

Książka napisana jest bardzo subiektywnie. Śledzimy krok po kroku podróż naszych głównych bohaterów – od mało atrakcyjnych noclegowni, przez poszukiwanie stacji kolejowych po podróże autostopem. Kosztujemy smakołyków, poznajemy historię i zatapiamy się w lokalnej kulturze. Czego chcieć więcej? Jak dosadniej poznać otaczający nas świat jeśli nie z takich książek?

Publikacja podzielona została na różnorodne rozdziały. Każdy z nich to nowe miejsce, nowa podróż, nowe informacje: Argentyna, Ekwador, Peru, Kuba, Meksyk i wiele innych państw, które pozwoliły autorce spełnić najskrytsze marzenia. Przyznaję, zazdroszczę i podziwiam. Całość oczywiście została wydana w pięknej, twardej oprawie, która przetrwa niejedną wyprawę – potwierdzam, już zweryfikowałam jej możliwości! :)

Pozostaje mi polecić Wam tę książkę i odesłać do lektury. Zauważyłam, że wyjątkowo trudno jest mi rozpracować publikacje podróżnicze tak, aby Was zaintrygować, a nie opowiedzieć wszystkiego, co znajdziecie na ich kartach. Wiem jedno – wyprawa przez Amerykę zawsze budzi kontrowersje. Ile byśmy nie zwiedzili, ile programów nie obejrzeli, ile książek nie przeczytali – zawsze dowiemy się czegoś zupełnie abstrakcyjnego, absurdalnego, ale znakomitego i pięknego. Książki Biblioteki Poznaj Świat nie są skierowane wyłącznie do zapalonych podróżników. Napisano je w formie reportażu, niemalże dziennika, który wiedzie nas krok po kroku po realnej, prawdziwej eskapadzie autorów. To oni tworzą historię, to oni opowiadają nam kolejne dni swojej wyprawy i zwracają naszą uwagę na swoje najlepsze wspomnienia. 


Za Resztę Świata dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:


"Jest jeszcze coś, o czym mężczyźni nie mają pojęcia: Kobieta nigdy nie zmienia poglądów - nie musi, gdyż ma wszystkie naraz" - zapraszam na "Wyspę na Prerii"

Wakacje to niejednokrotnie czas podróży. Kochamy długie eskapady, słoneczną spiekotę i błogie lenistwo. 
Co jednak zrobić, kiedy pogoda nie dopisuje, na żadne prace nie mamy ochoty, albo najzwyczajniej w świecie męczmy się w środkach lokomocyjnych, by przemieścić się z punktu A do punktu B? Jak zawsze mam dla Was idealne rozwiązanie problemu, a mianowicie lekturę najnowszej książki Wojciecha Cejrowskiego pt. Wyspa na Prerii. Czy warto? TAK!

Gorąco polecam czytanie w podróży, sprawdziłam sama! :D

Przy okazji recenzji książki Rio Anaconda wspominałam, że nienawidzę programów telewizyjnych z serii Boso przez świat, ale literatura to zupełnie inna bajka. Nie ukrywajmy, Cejrowski jest mistrzem słowa. Bawi się naszym językiem, wodzi za nos Czytelników i w przezabawny sposób opowiada o wszystkim, co go otacza. Nieważne, czy w grę wchodzi termit „zżerający niebieskie krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania węża (niegrzechotnika)” – zawsze jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z niecierpliwością przewracamy kartki.  Przyznaję, że dawno nie czytałam tak świetnej książki! :D

Autor opowiada nam o swoich preriowych przeżyciach. O tym, jak 22 lata temu dostał, wygrał, a w zasadzie kupił drewniany dom wraz z rancho „na końcu druta” i jak po powrocie w to miejsce wygląda jego codzienności. To Ameryka! Tu wszystko można wziąć, tu ulicę można samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw. wychodek  nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada nam o przyrodzie – dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach, nawet o swoim niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa codzienność to kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi rozprawami, przeczytajcie sami: Skoro wiesz już, że najważniejsza na prerii jest blacha, musisz doceniać także znaczenie gwoździ – bez nich Twoja blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I skoro jesteś tu „odpowiednio długo”, na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha, ani najciaśniejsze majtki, ani skafander astronauty. Zawsze się jakoś przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w słoiki i oklejał srebrną taśmą. Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on już tam jest – preriowy kurz, wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.

 Zachęciłam? Mam szczerą nadzieję, że tak. Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie wymówieniem jego imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i każąc obcinać ich korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet kiedy biorą go za dziwaka, kiedy to codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii wieści roznoszą się w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii jest dziko, rdzawo i egzotycznie!

Jeżeli miałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o wydaniu Wyspy na Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która pięknie prezentuje się na półce. Karty powieści są subtelnie zdobione, a wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor musiał codziennie oglądać w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego, a Korekty! :D Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co Czytelnika bawi najbardziej. 

Zaintrygowani? Gotowi na lekturę? Bawcie się dobrze! :D

Za Wyspę na Prerii dziękuje Wydawnictwu ZYSK i S-ka:


Kolejna wyprawa na Wschód - tym razem z Robertem Maciągiem!


Seria podróżnicza „Poznaj Świat” wydawana pod okiem Wojciecha Cejrowskiego jest regularnie uzupełniana w mojej biblioteczce za sprawą Wydawnictwa Bernardinum. Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, by chłonąć lektury w ilości, w jakiej mam to w zwyczaju, ale niewielka dawka turystyki, szczególnie przed snem, to idealne lekarstwo na miniony, ciężki dzień. Książką, którą otrzymałam, nosi tytuł Rowerem w stronę Indii, a wyszła spod pióra Roberta Maciąga. Pan Robert ma już na koncie inną publikację, Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę, a tytuł może świadczyć tylko o tym, że nasz mieszkający w Londynie podróżnik musi uwielbiać rowerowe eskapady. Na dobrą sprawę wcale mu się nie dziwię. Sama pamiętam własne wyprawy (choć daleko im do międzynarodowych podróży), które nieraz zajmowały całe dnie i powodowały, że jako nastolatka powracałam do domu o mało przyzwoitych porach. Taki już los osób, które maniakalnie próbują odkryć „coś nowego”, zwiedzić „coś w sposób niekonwencjonalny i daleki od standardowych folderów biur podróży.

Zanim zaczęłam czytać zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wybrałabym się w podróż do Indii. Trudna sprawa. Może i podoba mi się styl indie clothes & gadget, ale żeby zaraz desperacko zwiedzać to państwo? Co więcej, w przeciągu kilku dni od moich rozmyślań,  ESN przydzieliło mi Turka, którego mam zapoznać z Warszawą, choć sama nigdy bym się nie wybrała do jego rodzinnego kraju. Nawet na wycieczkę! Gdzie w takim razie rozpoczyna się na dobre nasza książkowa przygoda? W tureckim Istambule! I wiecie, co? Już w pierwszym rozdziale zdałam sobie sprawę, że moje uprzedzenia były niesłuszne. Autor przedstawia miasto jako niesamowicie spokojną krainę z wyśmienitą herbatą w każdej z alejek i… brudnymi ulicami, które aż roją się od szkieł i śmieci. Pozostawiający wiele do życzenia upał, towarzyszący nam  z kolei przez całą wycieczkę. To stosunkowo przerażające, bowiem to Polacy wielokrotnie narzekają na wakacyjne temperatury.

Co by jednak nie było, muszę przyznać, że książkę czyta się stosunkowo ociężale. Lektura jest oczywiście ciekawa, opisy opiewają cudowne zdjęcia i naprawdę poznajemy świat wielkiej Azji od bardzo nietypowej strony, to pomimo lekkiego pióra Maciąga (które według Wojciecha Cejrowskiego zostało znacznie poprawione) książka się dłuży. Nie jest to lektura na jeden wieczór. Trzeba ją odłożyć, przemyśleć daną część wyprawy i powrócić do kontynuowania lektury. Nie chciałabym Wam zdradzać, jak wyglądała podróż Ani i Robba, bowiem stracicie to, co najważniejsze w tej propozycji. Zdradzę Wam jednak, że przedstawiony świat jest aż nazbyt realistyczny, a perspektywa przepełniona humorem i naszymi, polskimi stereotypami. Swawolne odkrywanie nowych lądów to najpiękniejsza sprawa, jaką mamy w zasięgu swojej ręki. Maciąg przedstawia nam krajobrazy, które doskonale zna, bowiem widział je już kilkukrotnie podczas swoich dotychczasowych podróży, za to Anna biega z aparatem fotografując zjawiskowe wytwory natury. Jedyne, co nie podoba mi się w tej książce, to drobne przechwycenie stylu od Wojciecha Cejrowskiego. Mam tu na myśli opis pięknego krajobrazu, fauny i flory, której harmonia zostaje zaśmiecona mniej, lub bardziej biodegradowalnym materiałem (dosłownie). To właśnie takie wskazanie palcem nam, czytelnikom, że świat nie jest idealny powoduje, że zaczynamy zdrowiej myśleć o ekologii i otaczającym nas świecie, jednak taka konfrontacja, zawarta w jednym zdaniu, wywołuje niechęć do dalszej lektury. Takie jest moje zdanie.

Na zakończenie pozostawiam z Was z jednym z opisów, który w kolejnych wersach został naruszony wyżej wspomnianym poczuciem humoru autora „Zatrzymaj się na chwilę, a usłyszysz. Ptaki pustyni, pszczoły i trzmiele. Szum turkusowej wody i tokujące w środku drogi gołębie. Stukot własnego serca. Własny, płytki oddech. Żwir i kamienie. Żółto-czarne motyle”. Cytat ten postanowiłam zapisać sobie na małej karteczce, nosić w portfelu i powrócić do niego, kiedy wybiorę się latem na rowerową wycieczkę. Napomknę Wam też tylko, że książka kończy się bardzo ciepło i uświadamia nam, że podróże zbliżają ludzi. Dzięki nim można nie tylko poprawić swoją kondycję fizyczną, odkryć nieznane lądy, czy rozszerzyć swoje horyzonty, ale i odnaleźć miłość na całe życie. Osobiście trzymam kciuki za Anię i Roberta Maciągów, aby wiodło im się jak najlepiej. J I wiecie co? Chyba zakończenie tej historii, w kafejce na stacji metra New Delhi, sprawiło, że nie miałam zamiaru opowiadać Wam technicznych przeżyć (jak skręcanie rowerów, zagwozdek związanych z Hitlerem czy darmowego ulokowania w hotelu), widoków, albo obrazów. Ta książka sięga głębiej, bo do ludzkiego wnętrza. Jest naprawdę świetną propozycją dla osób, które kochają podróże i nie potrafią oderwać się od literatury. „Zwiedzić” karty możecie sami, gdy tylko sięgniecie po tę książkę. Polecam!

„Świat jest przecież pełen Dobrych Ludzi. Wystarczy się odważyć i wyjść im na spotkanie…”


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Winter is Coming... a Warszawa skrywa się we mgle.

Muszę Wam się do czegoś przyznać - zaczynam się starzeć. Wczoraj bowiem miałam pomysł na felieton, nie zanotowałam go na mojej małej karteczce i umknął w mig, zanim jeszcze zdążyłam zasnąć. Kto wie, może jeszcze kiedyś dostanę objawiania, poczuję się jakby targnęło mną deja vu i nareszcie stworzę coś, co miało będzie ręce i nogi.

Nadchodzi paskudny tydzień.
Zapewne frazę tę powtarzam co tydzień, jednak ten zapowiada się na przedsezonową sesję z bliżej nieokreśloną liczbą zaliczeń. Otrzymane książki nie wiem, kiedy zrecenzuję. Staram się, ale nie mam pojęcia na ile zdołam przeczytać przekazane propozycje. Każdy jednoznacznie referuje mi, że szkoła jest najważniejsza. Co gorsze jednak - zapewne i  mnie dopadnie na dniach bezlitosna grypa. Cóż tu począć?

W dniu dzisiejszym ominął mnie warszawski Flash Mob na rzecz języka angielskiego, badań marketingowych, organizacji technik przygotowania produkcji i baz danych. Muszę wreszcie wydrukować wszystkie notatki i zabrać się za naukę... 

Chciałoby się rzec: Winter is Coming. Pogoda w Warszawie jest paskudna, wieje chłodny wiatr, i co jakiś czas kapie deszcz. Doczekałam się jednak i przyjaznej rzeczy - bombki zajmują honorowe miejsce w supermarketach, a w centrach handlowych powoli wystawiane są choinki. Pora powoli zaopatrywać się w cukrowe pisaki do pierników! Zastanawiam się nad zakupem na Allegro, jednak przeraża mnie podwyżka cen zaoferowana nam przez Pocztę Polską. Odnoszę nawet wrażenie, że przestaje mi się opłacać wystawianie na aukcjach domowych zbieraczy kurzu, bowiem przy takich cenach nikt tego nie zakupi... Szkoda. Kumuluję krocie podręczników, literatury popularnonaukowej i pięknej, ale nie wszystkie z moich pokaźnych zbiorów są pozycjami, do których jeszcze kiedyś chciała będę powrócić. No i co ja mam z nimi zrobić? Będąc już przy literaturze, chciałabym Wam napomknąć o pastelowym KONKURSIE, który nie cieszy się zbytnio zainteresowaniem. Jeśli mam być szczera, dotychczas trzy osoby wyraziły chęć udziału w akcji, a potrzebne jest minimum dziesięć, ażebym mogła rozlosować nagrodę. Rozumiem, że nikt,  poza zgłoszonymi osobami, nie chce tej książki? Jeśli jednak zmienicie zdanie - zapraszam do zakładki Zapowiedzi & Konkursy

Marzy mi się pierwszy śnieg. Wydawałoby się, że już dawno powinnam wyrosnąć z głośnego wrzasku "Śnieg! Śnieg za oknem!" podczas zajęć, jednak wierzcie mi - potrzebuję tego. Zupełnie tak samo, jak spaceru po Krakowskim Przedmieściu, wizyty w Barze Warszawa na kubku grzanego wina i marudnym jęczeniem,  że znów mi zimno w stopy. Mam jednak aspiracje na świąteczna sesję zdjęciową. Muszę stworzyć nieco pingwinków i Mikołajów i... będzie pięknie. Wyczekujcie więc kolekcji zdjęć tuż przed Sylwestrem. Notabene, w Święta i Nowy Rok będę online. Postanowiłam spędzić dwa tygodnie w domu rodzinnym i przygotować się do egzaminów. To rozsądne, tak sądzę. Nie wydam też zbyt dużo pieniędzy, które w takiej konstelacji przeznaczyć mogę na upominki i słodkie drobiazgi. 

8 grudnia 2013 roku wybieram się na Zemstę w Teatrze Polskim. Byliście może? Stosunkowo za długo chodził za mną ten spektakl, ażeby ominąć go bez większych problemów. :) Mam nadzieję, że nie będę żałowała wizyty, ani pieniędzy na bilet. Obsada wydaje się być w porządku, a Aleksander Fredro napisał dobry scenariusz. Czas więc pokaże... 

To tyle z mniejszych, bądź większych nowości. Wczoraj udostępniłam Wam recenzję książki Rio Anaconda Wojciecha Cejrowskiego, do której jeszcze raz chciałabym Was zachęcić. Fenomenalna, przezabawna propozycja szczególnie, dla europejskich zmarźluchów. ;) We wtorek z kolei pojawi się Tadeusz Biedzki i jego Zabawka Boga. Recenzję napisałam już wczoraj, jednak postanowiłam zrobić "przerwę" w publikacji, ażeby Pastelowy Niecodziennik nie stał pusty przez tydzień. Przed nami też recenzja filmu Czarny Czwartek i książki Ubek. W tym tygodniu niewątpliwie pojawi się też notka o polskiej piłce siatkowej i niezastąpionym trenerze naszej reprezentacji Andrea Anastasim. Piękne czasy. Wedy to żaden mecz nie umknął moim oczom. Oj... było, co oglądać. :) No nic, nie będę rozwodziła się dzisiaj nad tą propozycją, a dopiero pod końcem tygodnia. Przekonacie się z resztą sami! 

Udanej niedzieli, Moi Drodzy! 

Wojciech Cejrowski - Rio Anaconda; czyli lektura obowiązkowa!

Czy jest na sali ktoś, komu nazwisko Cejrowski wydaje się być obce? Nie bez powodu użyłam słowa-klucz „wydaje”, bowiem na hasło Boso przez świat uśmiecha się każdy Polak. Nawet ten, który kulturoznawstwem i turystyką kompletnie nie jest zainteresowany.

Fenomen Wojciecha Cejrowskiego polega na badaniu odległych od typowej cywilizacji i zgiełku miast plemion - ich struktury, organizacji czy sposobów na przetrwanie. Muszę przyznać, że choć programy telewizyjne nie przekonują mnie do siebie, o tyle uważam autora książki Rio Anaconda za mistrza słowa. Pozwolę sobie też zacytować fragment zaczerpnięty bezpośrednio ze strony internetowej Wojciecha Cejrowskiego „Jeśli nie wiesz czego się spodziewać po pisarstwie WC, zmieszaj Życie seksualne dzikich, Sto lat samotności oraz Autostopem przez galaktykę w równych proporcjach. Wyjdzie z tego reportaż magiczny z ogromnym poczuciem humoru...”. I wiecie, co jest najgorsze? Podpisuję się pod tym komentarzem obiema rękami. Uwielbiam reportaże!

Rio Anaconda to książka, którą rzetelny czytelnik pochłonie w ciągu jednego dnia. Tak było też w moim przypadku, choć sceptycznie podchodziłam do lektury o afrykańskich plemionach. Nie wiem, czy to zachowawczość pourazowa (pamiętne lekcje geografii), czy też podejrzana postać na okładce. Niemniej, przeczytałam! I muszę przyznać, że nie żałuję ani jednej minuty poświęconej na lekturę. Jeśli od razu opowiedzieć mogę Wam o satysfakcjonujących mnie elementach technicznych, to warto zaznaczyć fenomenalne zdjęcia, zabawne opisy zdarzeń i sytuacji oraz twardą oprawę, która nie uległa zniszczeniu w kobiecej torebce. Wszystko to jest zasługą Wydawnictwa Zysk  i S-ka.

Rio Anaconda to tak naprawdę Początek, Koniec i osiem kolejnych Ksiąg zamkniętych w jedną, czterystustronicową opowieść. Opowieść, która bawi nas z każdą kartką, wciąga do świata dzikich, pobudza ciekawość i niesie w sobie dozę lekkości – nie czujemy się stłamszeni, ani znudzeni podróżą. Rozdziały nie są dla nas ociężałe i nie wylewamy szóstych potów by dobrnąć do końca. Możemy rozgościć się w ulubionym fotelu (choć stosowniejszy byłby hamak), popijać owocowy koktajl z parasolką i wyobrażać sobie np. rękopis Kamasutry dla owadów, zaśmiewając się przy tym do łez.

Księga Słońca – czyli część pierwsza. Podtytuł ma na celu zobrazowanie nam panującego klimatu w Syrii, czyli: Żar słoneczny./ Żar rozgrzanej ziemi./ Żar rozgrzanego powietrza./ Żar dnia. Żar nocy. Żar tropików. Nieustanny. Nieznośny. Przerażający. Żar. Żar. Żar.
Niemniej, nie to jest główny wątek naszej książki, bowiem kiedy uśmiechamy się do kartek – nasz bohater za wszelką cenę próbuje dotrzeć do Dzikich! Zapytacie pewnie, co mnie tak rozbawiło. Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, bowiem co kilka stron pojawia się przezabawny wywód autora.  Pozwolę sobie jednak zacytować fragment, będący „pierwszym wrażeniem” o pueblo Mitu: Było to miasteczko, jakich już prawie nie ma. Nieliczne ocalały tam, gdzie kończy się cywilizacja, a zaczyna puszcza, gdzie nadal nie dochodzą drogi państwowe, nie dociera poborca podatkowy, poczta ani elektryczność. Ale i one powoli znikają zalewane asfaltem i zastawiane cegłami. Bo ludzie pragną asfaltu i cegieł. Wcześniej zarówno asfalt jak i cegły zastępowało im błoto – budulec tani, łatwo dostępny, praktycznie zawsze pod ręką, nie trzeba go dowozić ani martwić się, że zabraknie , no i na pewno bardziej ekologiczny; ale przy tych wszystkich zaletach ma zasadnicze wady – wymaga strasznie dużo pracy i uporczywie wraca do swego stanu pierwotnego. Prawda, że barwne? Któżby się nie uśmiechnął przy takim opisie? Niemniej wspomniana podróż naszego bohatera nie była łatwa. Chciałoby się rzec, że wystarczyłby kompas, szczegółowa mapa i pobieżna znajomość topografii. Okazuje się jednak, że bez pełnej sakwy, przyjaciół swoich przyjaciół i złotego haczyka – wędrówka byłaby podróżą w jedną stronę. Wszędzie bowiem panują niebezpieczni przestępny, mający krocie swoich „klonów w różnych miastach”, nikomu nie wolno zrobić zdjęcia – bo przecież mogą być poszukiwani, a lokalnym przysmakiem są wstępnie przeżute bulwy manioku, owady czy małpie mózgi. Paskudna sprawa - szczególnie, po obejrzeniu udostępnionych zdjęć... Jeśli jesteśmy już przy fotografiach, chciałabym zwrócić na Waszą uwagę na opublikowane zdjęcia kobiet. Ich cerę, stan włosów, nawilżenie ciała – pamiętajcie, że obce im są dostępne dla nas chemikalia. Stosują wyłącznie błękitny pył ze  skrzydeł motyli pod oczy, czerwone błoto jako odżywkę do włosów, a zielem mydlanym szorują zęby do białości. Dla nas jest to nieprawdopodobne, a dla nich szara codzienność, niemniej muszę przyznać, że naprawdę im zazdroszczę. Szczególnie tych pięknych uśmiechów – bez wizyt u stomatologa czy ortodonty. ;)

Pozwolicie, Moi Drodzy, że nie będę streszczała całej książki, bowiem poza przezabawnymi kwestiami umknie Wam przyjemność z lektury. Książkę gorąco polecam zarówno zwolennikom Wojciecha Cejrowskiego, miłośnikom podróżny czy odkrywcom nieznanych lądów, ale i osobom łaknącym mile spędzonego wieczoru pod ciepłym kocem w naszą pochmurną polską jesień. Czego dowiecie się z tej publikacji? Niewątpliwe najdrobniejszych szczegółów z życia dzikich. Cejrowski poruszył temat seksualności, religii, obyczajów i obrzędów. Niczego nie nakreślono tematem tabu, nic nie zostało zakamuflowane – reportaż ten jest godny uwagi, zdradza bowiem mnóstwo „tricków”, jak zyskać zwolenników i zdobyć wyjątkowo cennych przyjaciół, kiedy w grę wchodzi konfrontacja z plemieniem Carapana w Ameryce Południowej, a także rozpościera przed nami piękny krajobraz, którego nie dane nam nigdy zobaczyć na własne oczy. Całość została ubarwiona licznymi fotografiami, co ku mojemu zdziwieniu nie wywoływało niechęci czy protestów wśród mieszkańców Dzikich Ziemi. Wierzcie mi, naprawdę warto przeczytać tę książkę i choć zdarza mi się to niezwykle rzadko – moja ocena to bezapelacyjne 10/10!


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka:




Weekend!

Dzień dobry,
Na początku mojego przemówienia, chciałabym podziękować Wam za tak częste odsłony Pastelowego Niecodziennika. Jestem zdumiona, że m.in. w dniu wczorajszym liczba wyświetleń przekroczyła magiczną "setkę". Śmiało mogę uznać to za osobisty sukces. Jeszcze raz dziękuję! :)

Czy mogę zaszczycić Was ciekawymi wydarzeniami z ostatnich dni? Wydaje mi się, że nie. Mam masę pracy - sprawozdania, protokoły, projekty, kilka zadań z rachunkowości i żmudne ślęczenie nad Bazami Danych. Cóż, takie życie studenta. :) Pochwalę się jeszcze, że widziałam już Święta! Starbucks Coffee zachęca nas do zakupu promocyjnych kaw (muszę jednak przyznać, że tęsknię za grzańcem z Coffee Heaven), półki i witryny sklepowe zostają przyozdobione w różnorakie Mikołaje i Bałwanki, a spożywczaki kalkują już ceny czekoladowych figurek i kalendarzy Adwentowych. Magia Świąt, nie ma co...
Chciałabym już spacerować po ciepłej, choć ośnieżonej Warszawie... 

*
Niebawem pojawią się dwie książkowe recenzje na Pastelowym Niecodzienniku. Wyczekujcie "Tam, gdzie byłam" Elżbiety Dzikowskiej oraz "Rio Anaconda" Wojciecha Cejrowskiego. Książki podróżnicze - idealne na listopadową pluchę.

Przypominam też o pierwszym, Pastelowym Konkursie. Czekam na Wasze komentarze z wyznaczonym zadaniem i przypominam, że nagrodą jest Psychologia Roztargnienia, książka Ryszarda Studenskiego.
 W chwili obecnej konkurs jeszcze nie wystartuje ze względu na niewielkie zainteresowanie.
fot. Bogusława Pawłowska
                                            Weekend pod znakiem: Kot, Koc, Kawa, Książka... :)



Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie