- 17:02
- 5 Comments
Podróżnik WC w nowej odsłonie! Niby ta sama książka, pozornie
znana historia, a jednak nieco inna publikacja.
Po raz pierwszy książkę tę otrzymałam dwa lata temu z
polecenia Wydawnictwa ZYSK i S-ka. Zauroczyła mnie wtedy nie tylko historią,
barwną i przezabawną opowieścią Wojciecha Cejrowskiego o samotnej, a jednak
fascynującej prerii. Zakochałam się w oprawie i fotografiach, a niebawem moim
oczom ukazał się kolejny egzemplarz. Inna okładka. Inne fotografie. Inna forma,
a treść ta sama. Dziwne, że nadal może intrygować?
Wielu z nas powraca do ulubionych książek. Nie sprawiło mi
więc problemu przeczytanie po raz kolejny tej samej publikacji. Dla tych,
którzy nie poznali jeszcze Wyspy na
prerii zdradzę, że jest to przygoda Wojciecha Cejrowskiego w drewnianym
domku na rancho, który wygrał, otrzymał i kupił. Ameryka! Tu wszystko można
wziąć, tu ulicę można samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw.
wychodek nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada nam o przyrodzie
– dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach, nawet o swoim
niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa
codzienność to kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi
rozprawami, przeczytajcie sami: Skoro
wiesz już, że najważniejsza na prerii jest blacha, musisz doceniać także
znaczenie gwoździ – bez nich Twoja blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I
skoro jesteś tu „odpowiednio długo”, na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest
Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha, ani najciaśniejsze majtki, ani
skafander astronauty. Zawsze się jakoś przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak
zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w słoiki i oklejał srebrną taśmą.
Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on już tam jest – preriowy kurz,
wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.
Nie ukrywajmy, Cejrowski jest mistrzem słowa. Bawi się
językiem, wodzi za nos Czytelników i w przezabawny sposób opowiada o wszystkim,
co go otacza. Nieważne, czy w grę wchodzi termit „zżerający niebieskie
krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania węża (niegrzechotnika)” – zawsze
jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z niecierpliwością przewracamy
kartki. Przyznaję, że dawno nie czytałam
tak świetnej książki! Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby
zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie
wymówieniem jego imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i
każąc obcinać ich korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet, kiedy biorą go za
dziwaka, kiedy to codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii
wieści roznoszą się w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii
jest dziko, rdzawo i egzotycznie! Jeżeli miałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o nowym wydaniu Wyspy na Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która pięknie prezentuje się na półce, wśród serii Biblioteki Poznaj Świat. Karty książki są subtelnie zdobione, a wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor codziennie oglądał w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego a Korekty! :D Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co Czytelnika bawi najbardziej!
Gorąco polecam!
"JEST
JESZCZE COŚ, O CZYM MĘŻCZYŹNI NIE MAJĄ POJĘCIA: KOBIETA NIGDY NIE ZMIENIA
POGLĄDÓW - NIE MUSI, GDYŻ MA WSZYSTKIE NARAZ" - ZAPRASZAM NA "WYSPĘ
NA PRERII"
Podróże z Wojciechem Cejrowskim
to coś, co lubię najbardziej. Pełne humoru opowieści o tradycjach, obrzędach i
kulturze Indian mogą nie tylko zachwycać, ale wzbudzać w nas, współczesnych
ludziach, niemałą zadumę. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie życia bez elektroniki,
Internetu i naładowanej baterii w laptopie. Nie wspomnę już o dachu nad głową,
centralnym ogrzewaniu i kanalizacji! Plemienia osadzające się na coraz to
mniejszych terenach (bo przecież biały człowiek uwielbia tworzyć betonowe
dżungle), żyjące z dala od cywilizacji nadal sypiają pod gołym niebem, polują
na dziką zwierzynę i tak naprawdę nikt o nich nie mówi. Nie mówi, bo nikt nic
nie wie. A dlaczego nie wie? Ano dlatego, że biały człowiek nie ma wstępu na
terytorium Dzikich. Wojciech Cejrowski zdołał jednak przekroczyć tę niewyraźną
granicę, wszedł do wioski Indiańskiej (i to niejednej!), a swoje przygody
zapisał na kartach książki Gringo wśród
dzikich plemion…
Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i wyruszają na spotkanie swoich marzeń.
Książka została po raz pierwszy
wydana w 2003 roku, znalazła się niejednokrotnie na liście bestsellerów, a mój
egzemplarz od Wydawnictwa ZYSK i S-ka jest Złotą
książką z okazji przekroczenia nakładu pół miliona egzemplarzy. Brzmi
dumnie, prawda? Mnie jednak wcale nie dziwi sukces publikacji. Prawda jest
taka, że sposób opowiadania poszczególnych zdarzeń przez Wojciecha Cejrowskiego
bawi nas na każdym kroku. Zaintrygowani przewracamy stronę za stronę, aż w pewnym
momencie zdajemy sobie sprawę, że lektura już się skończyła. Tak, 300 stron to
zdecydowanie za mało. W opowieści Gringo
wśród dzikich plemion wędrujemy do Ameryki Południowej, pływamy kajakami,
które nagle nie mieszczą się w korycie rzeki, spacerujemy wśród jadowitych
pająków, niebezpiecznych węży i kolorowych żab (wiadomo, że im bardziej
zwierzątko jest pstrokate, tym rozsądniej byłoby omijać je z daleka) pod okiem
specyficznych przewodników – Dzikich! Obnażają oni przed nami zagadki
nieokiełznanej dżungli, a autor co i rusz zwodzi nas na manowce nieco zmieniając
szlaki (robi to celowo, aby biały człowiek nie trafił w te miejsce i nie
rozpoczynał procesów cywilizacyjnych).
Gringo wśród dzikich plemion to nie tylko zapisane kartki, a przede
wszystkim wspaniała książka podróżnicza, pełna wyrafinowanego gustu i
przezabawnych zwrotów akcji. Przepełniona humorem opowieść o tym, co wydarzyło
się naprawdę, choć właściwie nikt nie wie, czy lektura spisana została w odpowiedniej
chronologii. :D Gringo… to też przezabawne komentarze korekty, piękne fotografie i masa ciekawostek. Książka
tradycyjnie już została wydana w twardej oprawie, a przygody naszego podróżnika zapisano na
wysokiej jakości papierze. Zdradzę Wam, że tej publikacji nawet deszcz nie jest
straszny! Podczas lektury zostawiłam książkę na chwilę, kiedy to ratowałam kota
z opresji, a gdy dostrzegłam jej brak… podziwiałam jak pięknie moknie na
huśtawce przed domem. Niemniej, przetrwała i ma się naprawdę dobrze.
A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak... motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie... maślane.
Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie – papillon.
Po hiszpańsku, urocze – mariposa.
Po rosyjsku, kochane – baboćka.
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.
Zastanawiam się, co powinnam
napisać aby zachęcić Was do lektury. Książka jest bardzo czytelna i zgrabnie
napisana. Warto zaznaczyć, że Cejrowski ma bardzo specyficzny sposób
wysławiania się i przekazywania emocji, ale wierzcie mi, że język jest bardzo
przystępny i plastyczny. Autor stara się przedstawiać najrzetelniej swoje
przeżycia, czasem aż z nadmierną szczegółowością (mamy tu na przykład kąpiele
pod czujnym okiem kobiet z wioski), co pozwala nam zrozumieć codzienność i
obyczaje Dzikich. Każdy rozdział, drobną podróż i relacje plemienne podsumowuje
„Morałem”, który niejednokrotnie bywa zabawniejszy niż sam opis przeżyć. Uważam, że
Gringo wśród dzikich plemion to
idealna książka na zimowe wieczory – gdzie chciałoby się powędrować, kiedy
śnieg osypuje ziemię i nawet nosa nie chce nam się wystawić poza ciepły kocyk? Gorąco polecam!
Fragment książki:
Będzie to o opowieść o
tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych
Indianach.
I o pewnym białym człowieku,
który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle
nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za
pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał
książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela,
zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem
wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce, a następnie zaczął pakować
plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na
samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął
już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów
Amazonki...
...brazylijski oddział wojskowy
natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu
wielu dni łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii
pozostawał niedostępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa
przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta.
Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta
wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu
nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod
daszkiem z palmowych liści?
Dwa z nich uplecione
indiańskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale
ten trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po
zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu
testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do
kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W końcu znudził
się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
- Koniec cyrku!! Nie gapić się! -
warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Warknął bardziej dla zasady, bo
powód do zazdrości był wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w
żadnym sklepie - znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych,
są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego
magazynu.
No i tu tkwił problem: Co
oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał
pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie był teraz?
Po konsultacji przez radio,
dowódca patrolu otrzymał z bazy w Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące
wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość
wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do
innych gringos, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje
egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał
też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię o którym
wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce
pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy
znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne
czarne strzałki wystrugane z twardego rodzaju drewna. Końcówki tych strzałek
mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze
skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara.
Myśliwi oraz przewodnik, których
biały człowiek w końcu znalazł i najął, wrócili do Tabatingi już jakiś czas
temu, ale o nim samym nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i
zaraz potem odjechał do swego kraju.
Po odebraniu powyższych
informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę "Do
łodzi!". Niestety nie zdążył. W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu
przez nie mała czarna strzałka. Utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął
krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko
chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I
wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie
dało się usłyszeć nic. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się
domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek prawie niewidocznych pośród
zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z
gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i
bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy
szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności,
nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.

Kilka godzin później, ciszę tę
przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów
mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów
dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę...
...i opadła.
Uniosła się znowu...
...i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę
scenę to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w
ciemny las - pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym
wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę.
Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w
jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli
przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z
oczu odeszła mgła.
- 15:33
- 3 Comments
Podróże pod czujnym okiem
Wojciecha Cejrowskiego nigdy nie zdołają nas zawieść. Wiem, ponieważ na mojej
półce aż rosi się od książek z Biblioteki Poznaj Świat, a wśród nich znalazła
się najnowsza publikacja Wydawnictwa Bernardinum, czyli Reszta Świata Danuty Gryki. Jak to się dzieje, że ktoś nagle
postanawia zabrać swoje manatki i wyruszyć w podróż życia? Skąd takie
skłonności u ludzi i to nie w kwitnącym, szczeniackim wieku? Wydaje mi się, że
potrzeba niemałej miłości do podróży, by zwiedzić tak wiele lądów i tak pięknie
opisać swoją wyprawę. Co mnie zachwyciło? Ciąg dalszy podróży dookoła świata.

Książka napisana jest bardzo
subiektywnie. Śledzimy krok po kroku podróż naszych głównych bohaterów – od mało
atrakcyjnych noclegowni, przez poszukiwanie stacji kolejowych po podróże autostopem.
Kosztujemy smakołyków, poznajemy historię i zatapiamy się w lokalnej kulturze. Czego
chcieć więcej? Jak dosadniej poznać otaczający nas świat jeśli nie z takich
książek?
Publikacja podzielona została na różnorodne
rozdziały. Każdy z nich to nowe miejsce, nowa podróż, nowe informacje:
Argentyna, Ekwador, Peru, Kuba, Meksyk i wiele innych państw, które pozwoliły
autorce spełnić najskrytsze marzenia. Przyznaję, zazdroszczę i podziwiam. Całość
oczywiście została wydana w pięknej, twardej oprawie, która przetrwa niejedną
wyprawę – potwierdzam, już zweryfikowałam jej możliwości! :)
Pozostaje mi polecić Wam tę
książkę i odesłać do lektury. Zauważyłam, że wyjątkowo trudno jest mi
rozpracować publikacje podróżnicze tak, aby Was zaintrygować, a nie opowiedzieć
wszystkiego, co znajdziecie na ich kartach. Wiem jedno – wyprawa przez Amerykę
zawsze budzi kontrowersje. Ile byśmy nie zwiedzili, ile programów nie
obejrzeli, ile książek nie przeczytali – zawsze dowiemy się czegoś zupełnie
abstrakcyjnego, absurdalnego, ale znakomitego i pięknego. Książki Biblioteki Poznaj
Świat nie są skierowane wyłącznie do zapalonych podróżników. Napisano je w
formie reportażu, niemalże dziennika, który wiedzie nas krok po kroku po
realnej, prawdziwej eskapadzie autorów. To oni tworzą historię, to oni
opowiadają nam kolejne dni swojej wyprawy i zwracają naszą uwagę na swoje najlepsze
wspomnienia.
Za Resztę Świata dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:
- 23:53
- 0 Comments
Wakacje to niejednokrotnie czas
podróży. Kochamy długie eskapady, słoneczną spiekotę i błogie lenistwo.
Co jednak
zrobić, kiedy pogoda nie dopisuje, na żadne prace nie mamy ochoty, albo najzwyczajniej
w świecie męczmy się w środkach lokomocyjnych, by przemieścić się z punktu A do
punktu B? Jak zawsze mam dla Was idealne rozwiązanie problemu, a mianowicie
lekturę najnowszej książki Wojciecha Cejrowskiego pt. Wyspa na Prerii. Czy warto? TAK!
![]() |
Gorąco polecam czytanie w podróży, sprawdziłam sama! :D |
Przy okazji recenzji książki Rio Anaconda wspominałam, że nienawidzę
programów telewizyjnych z serii Boso
przez świat, ale literatura to zupełnie inna bajka. Nie ukrywajmy, Cejrowski
jest mistrzem słowa. Bawi się naszym językiem, wodzi za nos Czytelników i w
przezabawny sposób opowiada o wszystkim, co go otacza. Nieważne, czy w grę
wchodzi termit „zżerający niebieskie krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania
węża (niegrzechotnika)” – zawsze jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z
niecierpliwością przewracamy kartki. Przyznaję,
że dawno nie czytałam tak świetnej książki! :D
Autor opowiada nam o swoich
preriowych przeżyciach. O tym, jak 22 lata temu dostał, wygrał, a w zasadzie
kupił drewniany dom wraz z rancho „na końcu druta” i jak po powrocie w to miejsce
wygląda jego codzienności. To Ameryka! Tu wszystko można wziąć, tu ulicę można
samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw. wychodek nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada
nam o przyrodzie – dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach,
nawet o swoim niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa codzienność to
kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi rozprawami, przeczytajcie
sami: Skoro wiesz już, że najważniejsza
na prerii jest blacha, musisz doceniać także znaczenie gwoździ – bez nich Twoja
blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I skoro jesteś tu „odpowiednio długo”,
na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha,
ani najciaśniejsze majtki, ani skafander astronauty. Zawsze się jakoś
przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w
słoiki i oklejał srebrną taśmą. Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on
już tam jest – preriowy kurz, wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.
Zachęciłam? Mam szczerą nadzieję,
że tak. Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby zmierzenia się z
niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie wymówieniem jego
imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i każąc obcinać ich
korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet kiedy biorą go za dziwaka, kiedy to
codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii wieści roznoszą się
w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii jest dziko, rdzawo i
egzotycznie!
Jeżeli miałabym powiedzieć
jeszcze kilka słów o wydaniu Wyspy na
Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy
publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która
pięknie prezentuje się na półce. Karty powieści są subtelnie zdobione, a
wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor
musiał codziennie oglądać w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę
poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo
niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego, a Korekty! :D
Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co
Czytelnika bawi najbardziej.
Zaintrygowani? Gotowi na lekturę? Bawcie się dobrze! :D
Za Wyspę na Prerii dziękuje Wydawnictwu ZYSK i S-ka:
- 11:42
- 5 Comments
Zanim zaczęłam czytać zastanawiałam
się, czy kiedykolwiek wybrałabym się w podróż do Indii. Trudna sprawa. Może i
podoba mi się styl indie clothes & gadget, ale żeby zaraz desperacko
zwiedzać to państwo? Co więcej, w przeciągu kilku dni od moich rozmyślań, ESN przydzieliło mi Turka, którego mam
zapoznać z Warszawą, choć sama nigdy bym się nie wybrała do jego rodzinnego kraju. Nawet na wycieczkę!
Gdzie w takim razie rozpoczyna się na dobre nasza książkowa przygoda? W tureckim Istambule! I wiecie, co? Już w
pierwszym rozdziale zdałam sobie sprawę, że moje uprzedzenia były niesłuszne. Autor
przedstawia miasto jako niesamowicie spokojną krainę z wyśmienitą herbatą w każdej z alejek i… brudnymi ulicami, które aż roją się od szkieł i śmieci. Pozostawiający
wiele do życzenia upał, towarzyszący nam z kolei przez całą wycieczkę. To stosunkowo
przerażające, bowiem to Polacy wielokrotnie narzekają na wakacyjne temperatury.
Co by jednak nie było, muszę
przyznać, że książkę czyta się stosunkowo ociężale. Lektura jest oczywiście ciekawa,
opisy opiewają cudowne zdjęcia i naprawdę poznajemy świat wielkiej Azji od
bardzo nietypowej strony, to pomimo lekkiego pióra Maciąga (które według
Wojciecha Cejrowskiego zostało znacznie poprawione) książka się dłuży. Nie jest
to lektura na jeden wieczór. Trzeba ją odłożyć, przemyśleć daną część wyprawy i
powrócić do kontynuowania lektury. Nie chciałabym Wam zdradzać, jak wyglądała
podróż Ani i Robba, bowiem stracicie to, co najważniejsze w tej propozycji. Zdradzę
Wam jednak, że przedstawiony świat jest aż nazbyt realistyczny, a perspektywa
przepełniona humorem i naszymi, polskimi stereotypami. Swawolne odkrywanie
nowych lądów to najpiękniejsza sprawa, jaką mamy w zasięgu swojej ręki. Maciąg
przedstawia nam krajobrazy, które doskonale zna, bowiem widział je już kilkukrotnie
podczas swoich dotychczasowych podróży, za to Anna biega z aparatem
fotografując zjawiskowe wytwory natury. Jedyne, co nie podoba mi się w tej książce,
to drobne przechwycenie stylu od Wojciecha Cejrowskiego. Mam tu na myśli opis
pięknego krajobrazu, fauny i flory, której harmonia zostaje zaśmiecona mniej,
lub bardziej biodegradowalnym materiałem (dosłownie). To właśnie takie wskazanie
palcem nam, czytelnikom, że świat nie jest idealny powoduje, że zaczynamy
zdrowiej myśleć o ekologii i otaczającym nas świecie, jednak taka konfrontacja, zawarta
w jednym zdaniu, wywołuje niechęć do dalszej lektury. Takie jest moje zdanie.
Na zakończenie pozostawiam z Was
z jednym z opisów, który w kolejnych wersach został naruszony wyżej wspomnianym
poczuciem humoru autora „Zatrzymaj się na chwilę, a usłyszysz. Ptaki pustyni,
pszczoły i trzmiele. Szum turkusowej wody i tokujące w środku drogi gołębie. Stukot
własnego serca. Własny, płytki oddech. Żwir i kamienie. Żółto-czarne motyle”. Cytat
ten postanowiłam zapisać sobie na małej karteczce, nosić w portfelu i powrócić
do niego, kiedy wybiorę się latem na rowerową wycieczkę. Napomknę Wam też
tylko, że książka kończy się bardzo ciepło i uświadamia nam, że podróże
zbliżają ludzi. Dzięki nim można nie tylko poprawić swoją kondycję fizyczną,
odkryć nieznane lądy, czy rozszerzyć swoje horyzonty, ale i odnaleźć miłość na
całe życie. Osobiście trzymam kciuki za Anię i Roberta Maciągów, aby wiodło im
się jak najlepiej. J I wiecie co? Chyba zakończenie tej historii, w kafejce
na stacji metra New Delhi, sprawiło, że nie miałam zamiaru opowiadać Wam
technicznych przeżyć (jak skręcanie rowerów, zagwozdek związanych z Hitlerem czy darmowego ulokowania w hotelu), widoków, albo obrazów. Ta książka sięga głębiej, bo do
ludzkiego wnętrza. Jest naprawdę świetną propozycją dla osób, które kochają podróże
i nie potrafią oderwać się od literatury. „Zwiedzić” karty możecie sami, gdy
tylko sięgniecie po tę książkę. Polecam!
„Świat jest przecież pełen
Dobrych Ludzi. Wystarczy się odważyć i wyjść im na spotkanie…”
Za książkę dziękuję Wydawnictwu
Bernardinum:
- 10:10
- 3 Comments
Muszę Wam się do czegoś przyznać - zaczynam się starzeć. Wczoraj bowiem miałam pomysł na felieton, nie zanotowałam go na mojej małej karteczce i umknął w mig, zanim jeszcze zdążyłam zasnąć. Kto wie, może jeszcze kiedyś dostanę objawiania, poczuję się jakby targnęło mną deja vu i nareszcie stworzę coś, co miało będzie ręce i nogi.
Nadchodzi paskudny tydzień.
Zapewne frazę tę powtarzam co tydzień, jednak ten zapowiada się na przedsezonową sesję z bliżej nieokreśloną liczbą zaliczeń. Otrzymane książki nie wiem, kiedy zrecenzuję. Staram się, ale nie mam pojęcia na ile zdołam przeczytać przekazane propozycje. Każdy jednoznacznie referuje mi, że szkoła jest najważniejsza. Co gorsze jednak - zapewne i mnie dopadnie na dniach bezlitosna grypa. Cóż tu począć?
W dniu dzisiejszym ominął mnie warszawski Flash Mob na rzecz języka angielskiego, badań marketingowych, organizacji technik przygotowania produkcji i baz danych. Muszę wreszcie wydrukować wszystkie notatki i zabrać się za naukę...
Chciałoby się rzec: Winter is Coming. Pogoda w Warszawie jest paskudna, wieje chłodny wiatr, i co jakiś czas kapie deszcz. Doczekałam się jednak i przyjaznej rzeczy - bombki zajmują honorowe miejsce w supermarketach, a w centrach handlowych powoli wystawiane są choinki. Pora powoli zaopatrywać się w cukrowe pisaki do pierników! Zastanawiam się nad zakupem na Allegro, jednak przeraża mnie podwyżka cen zaoferowana nam przez Pocztę Polską. Odnoszę nawet wrażenie, że przestaje mi się opłacać wystawianie na aukcjach domowych zbieraczy kurzu, bowiem przy takich cenach nikt tego nie zakupi... Szkoda. Kumuluję krocie podręczników, literatury popularnonaukowej i pięknej, ale nie wszystkie z moich pokaźnych zbiorów są pozycjami, do których jeszcze kiedyś chciała będę powrócić. No i co ja mam z nimi zrobić? Będąc już przy literaturze, chciałabym Wam napomknąć o pastelowym KONKURSIE, który nie cieszy się zbytnio zainteresowaniem. Jeśli mam być szczera, dotychczas trzy osoby wyraziły chęć udziału w akcji, a potrzebne jest minimum dziesięć, ażebym mogła rozlosować nagrodę. Rozumiem, że nikt, poza zgłoszonymi osobami, nie chce tej książki? Jeśli jednak zmienicie zdanie - zapraszam do zakładki Zapowiedzi & Konkursy.
Marzy mi się pierwszy śnieg. Wydawałoby się, że już dawno powinnam wyrosnąć z głośnego wrzasku "Śnieg! Śnieg za oknem!" podczas zajęć, jednak wierzcie mi - potrzebuję tego. Zupełnie tak samo, jak spaceru po Krakowskim Przedmieściu, wizyty w Barze Warszawa na kubku grzanego wina i marudnym jęczeniem, że znów mi zimno w stopy. Mam jednak aspiracje na świąteczna sesję zdjęciową. Muszę stworzyć nieco pingwinków i Mikołajów i... będzie pięknie. Wyczekujcie więc kolekcji zdjęć tuż przed Sylwestrem. Notabene, w Święta i Nowy Rok będę online. Postanowiłam spędzić dwa tygodnie w domu rodzinnym i przygotować się do egzaminów. To rozsądne, tak sądzę. Nie wydam też zbyt dużo pieniędzy, które w takiej konstelacji przeznaczyć mogę na upominki i słodkie drobiazgi.
8 grudnia 2013 roku wybieram się na Zemstę w Teatrze Polskim. Byliście może? Stosunkowo za długo chodził za mną ten spektakl, ażeby ominąć go bez większych problemów. :) Mam nadzieję, że nie będę żałowała wizyty, ani pieniędzy na bilet. Obsada wydaje się być w porządku, a Aleksander Fredro napisał dobry scenariusz. Czas więc pokaże...
To tyle z mniejszych, bądź większych nowości. Wczoraj udostępniłam Wam recenzję książki Rio Anaconda Wojciecha Cejrowskiego, do której jeszcze raz chciałabym Was zachęcić. Fenomenalna, przezabawna propozycja szczególnie, dla europejskich zmarźluchów. ;) We wtorek z kolei pojawi się Tadeusz Biedzki i jego Zabawka Boga. Recenzję napisałam już wczoraj, jednak postanowiłam zrobić "przerwę" w publikacji, ażeby Pastelowy Niecodziennik nie stał pusty przez tydzień. Przed nami też recenzja filmu Czarny Czwartek i książki Ubek. W tym tygodniu niewątpliwie pojawi się też notka o polskiej piłce siatkowej i niezastąpionym trenerze naszej reprezentacji Andrea Anastasim. Piękne czasy. Wedy to żaden mecz nie umknął moim oczom. Oj... było, co oglądać. :) No nic, nie będę rozwodziła się dzisiaj nad tą propozycją, a dopiero pod końcem tygodnia. Przekonacie się z resztą sami!
Udanej niedzieli, Moi Drodzy!
- 13:37
- 0 Comments

Fenomen Wojciecha Cejrowskiego
polega na badaniu odległych od typowej cywilizacji i zgiełku miast plemion -
ich struktury, organizacji czy sposobów na przetrwanie. Muszę przyznać, że choć
programy telewizyjne nie przekonują mnie do siebie, o tyle uważam autora
książki Rio Anaconda za mistrza
słowa. Pozwolę sobie też zacytować fragment zaczerpnięty bezpośrednio ze strony
internetowej Wojciecha Cejrowskiego „Jeśli nie wiesz czego się spodziewać po
pisarstwie WC, zmieszaj Życie seksualne
dzikich, Sto lat samotności oraz Autostopem
przez galaktykę w równych proporcjach. Wyjdzie z tego reportaż magiczny z
ogromnym poczuciem humoru...”. I wiecie, co jest najgorsze? Podpisuję się pod
tym komentarzem obiema rękami. Uwielbiam reportaże!
Rio Anaconda to książka, którą rzetelny czytelnik pochłonie w ciągu
jednego dnia. Tak było też w moim przypadku, choć sceptycznie podchodziłam do lektury
o afrykańskich plemionach. Nie wiem, czy to zachowawczość pourazowa (pamiętne
lekcje geografii), czy też podejrzana postać na okładce. Niemniej,
przeczytałam! I muszę przyznać, że nie żałuję ani jednej minuty poświęconej na
lekturę. Jeśli od razu opowiedzieć mogę Wam o satysfakcjonujących mnie
elementach technicznych, to warto zaznaczyć fenomenalne zdjęcia, zabawne opisy
zdarzeń i sytuacji oraz twardą oprawę, która nie uległa zniszczeniu w kobiecej
torebce. Wszystko to jest zasługą Wydawnictwa Zysk i S-ka.
Rio Anaconda to tak naprawdę Początek, Koniec i osiem kolejnych
Ksiąg zamkniętych w jedną, czterystustronicową opowieść. Opowieść, która bawi
nas z każdą kartką, wciąga do świata dzikich, pobudza ciekawość i niesie w
sobie dozę lekkości – nie czujemy się stłamszeni, ani znudzeni podróżą.
Rozdziały nie są dla nas ociężałe i nie wylewamy szóstych potów by dobrnąć do
końca. Możemy rozgościć się w ulubionym fotelu (choć stosowniejszy byłby
hamak), popijać owocowy koktajl z parasolką i wyobrażać sobie np. rękopis
Kamasutry dla owadów, zaśmiewając się przy tym do łez.
Księga Słońca – czyli część
pierwsza. Podtytuł ma na celu zobrazowanie nam panującego klimatu w Syrii,
czyli: Żar słoneczny./ Żar rozgrzanej ziemi./ Żar rozgrzanego powietrza./ Żar dnia. Żar nocy. Żar tropików. Nieustanny. Nieznośny. Przerażający.
Żar. Żar. Żar.
Niemniej, nie to jest główny
wątek naszej książki, bowiem kiedy uśmiechamy się do kartek – nasz bohater za
wszelką cenę próbuje dotrzeć do Dzikich! Zapytacie pewnie, co mnie tak rozbawiło.
Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, bowiem co kilka stron pojawia się
przezabawny wywód autora. Pozwolę sobie
jednak zacytować fragment, będący „pierwszym wrażeniem” o pueblo Mitu: Było to
miasteczko, jakich już prawie nie ma. Nieliczne ocalały tam, gdzie kończy się
cywilizacja, a zaczyna puszcza, gdzie nadal nie dochodzą drogi państwowe, nie
dociera poborca podatkowy, poczta ani elektryczność. Ale i one powoli znikają
zalewane asfaltem i zastawiane cegłami. Bo ludzie pragną asfaltu i cegieł.
Wcześniej zarówno asfalt jak i cegły zastępowało im błoto – budulec tani, łatwo
dostępny, praktycznie zawsze pod ręką, nie trzeba go dowozić ani martwić się,
że zabraknie , no i na pewno bardziej ekologiczny; ale przy tych wszystkich
zaletach ma zasadnicze wady – wymaga strasznie dużo pracy i uporczywie wraca do
swego stanu pierwotnego. Prawda, że barwne? Któżby się nie uśmiechnął przy
takim opisie? Niemniej wspomniana podróż naszego bohatera nie była łatwa. Chciałoby
się rzec, że wystarczyłby kompas, szczegółowa mapa i pobieżna znajomość
topografii. Okazuje się jednak, że bez pełnej sakwy, przyjaciół swoich
przyjaciół i złotego haczyka – wędrówka byłaby podróżą w jedną stronę. Wszędzie
bowiem panują niebezpieczni przestępny, mający krocie swoich „klonów w różnych
miastach”, nikomu nie wolno zrobić zdjęcia – bo przecież mogą być poszukiwani,
a lokalnym przysmakiem są wstępnie przeżute bulwy manioku, owady czy małpie
mózgi. Paskudna sprawa - szczególnie, po obejrzeniu udostępnionych zdjęć...
Jeśli jesteśmy już przy fotografiach, chciałabym zwrócić na Waszą uwagę na
opublikowane zdjęcia kobiet. Ich cerę, stan włosów, nawilżenie ciała –
pamiętajcie, że obce im są dostępne dla nas chemikalia. Stosują wyłącznie
błękitny pył ze skrzydeł motyli pod
oczy, czerwone błoto jako odżywkę do włosów, a zielem mydlanym szorują zęby do
białości. Dla nas jest to nieprawdopodobne, a dla nich szara codzienność,
niemniej muszę przyznać, że naprawdę im zazdroszczę. Szczególnie tych pięknych
uśmiechów – bez wizyt u stomatologa czy ortodonty. ;)
Pozwolicie, Moi Drodzy, że nie
będę streszczała całej książki, bowiem poza przezabawnymi kwestiami umknie Wam przyjemność
z lektury. Książkę gorąco polecam zarówno zwolennikom Wojciecha Cejrowskiego,
miłośnikom podróżny czy odkrywcom nieznanych lądów, ale i osobom łaknącym mile
spędzonego wieczoru pod ciepłym kocem w naszą pochmurną polską jesień. Czego dowiecie
się z tej publikacji? Niewątpliwe najdrobniejszych szczegółów z życia dzikich. Cejrowski
poruszył temat seksualności, religii, obyczajów i obrzędów. Niczego nie
nakreślono tematem tabu, nic nie zostało zakamuflowane – reportaż ten jest
godny uwagi, zdradza bowiem mnóstwo „tricków”, jak zyskać zwolenników i zdobyć
wyjątkowo cennych przyjaciół, kiedy w grę wchodzi konfrontacja z plemieniem
Carapana w Ameryce Południowej, a także rozpościera przed nami piękny
krajobraz, którego nie dane nam nigdy zobaczyć na własne oczy. Całość została
ubarwiona licznymi fotografiami, co ku mojemu zdziwieniu nie wywoływało
niechęci czy protestów wśród mieszkańców Dzikich Ziemi. Wierzcie mi, naprawdę warto
przeczytać tę książkę i choć zdarza mi się to niezwykle rzadko – moja ocena to
bezapelacyjne 10/10!
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka:
- 12:22
- 0 Comments
Dzień dobry,
Na początku mojego przemówienia, chciałabym podziękować Wam za tak częste odsłony Pastelowego Niecodziennika. Jestem zdumiona, że m.in. w dniu wczorajszym liczba wyświetleń przekroczyła magiczną "setkę". Śmiało mogę uznać to za osobisty sukces. Jeszcze raz dziękuję! :)
Czy mogę zaszczycić Was ciekawymi wydarzeniami z ostatnich dni? Wydaje mi się, że nie. Mam masę pracy - sprawozdania, protokoły, projekty, kilka zadań z rachunkowości i żmudne ślęczenie nad Bazami Danych. Cóż, takie życie studenta. :) Pochwalę się jeszcze, że widziałam już Święta! Starbucks Coffee zachęca nas do zakupu promocyjnych kaw (muszę jednak przyznać, że tęsknię za grzańcem z Coffee Heaven), półki i witryny sklepowe zostają przyozdobione w różnorakie Mikołaje i Bałwanki, a spożywczaki kalkują już ceny czekoladowych figurek i kalendarzy Adwentowych. Magia Świąt, nie ma co...
Chciałabym już spacerować po ciepłej, choć ośnieżonej Warszawie...
*
Niebawem pojawią się dwie książkowe recenzje na Pastelowym Niecodzienniku. Wyczekujcie "Tam, gdzie byłam" Elżbiety Dzikowskiej oraz "Rio Anaconda" Wojciecha Cejrowskiego. Książki podróżnicze - idealne na listopadową pluchę.
Przypominam też o pierwszym, Pastelowym Konkursie. Czekam na Wasze komentarze z wyznaczonym zadaniem i przypominam, że nagrodą jest Psychologia Roztargnienia, książka Ryszarda Studenskiego.
W chwili obecnej konkurs jeszcze nie wystartuje ze względu na niewielkie zainteresowanie.
Na początku mojego przemówienia, chciałabym podziękować Wam za tak częste odsłony Pastelowego Niecodziennika. Jestem zdumiona, że m.in. w dniu wczorajszym liczba wyświetleń przekroczyła magiczną "setkę". Śmiało mogę uznać to za osobisty sukces. Jeszcze raz dziękuję! :)
Czy mogę zaszczycić Was ciekawymi wydarzeniami z ostatnich dni? Wydaje mi się, że nie. Mam masę pracy - sprawozdania, protokoły, projekty, kilka zadań z rachunkowości i żmudne ślęczenie nad Bazami Danych. Cóż, takie życie studenta. :) Pochwalę się jeszcze, że widziałam już Święta! Starbucks Coffee zachęca nas do zakupu promocyjnych kaw (muszę jednak przyznać, że tęsknię za grzańcem z Coffee Heaven), półki i witryny sklepowe zostają przyozdobione w różnorakie Mikołaje i Bałwanki, a spożywczaki kalkują już ceny czekoladowych figurek i kalendarzy Adwentowych. Magia Świąt, nie ma co...
Chciałabym już spacerować po ciepłej, choć ośnieżonej Warszawie...
*
Niebawem pojawią się dwie książkowe recenzje na Pastelowym Niecodzienniku. Wyczekujcie "Tam, gdzie byłam" Elżbiety Dzikowskiej oraz "Rio Anaconda" Wojciecha Cejrowskiego. Książki podróżnicze - idealne na listopadową pluchę.
Przypominam też o pierwszym, Pastelowym Konkursie. Czekam na Wasze komentarze z wyznaczonym zadaniem i przypominam, że nagrodą jest Psychologia Roztargnienia, książka Ryszarda Studenskiego.
W chwili obecnej konkurs jeszcze nie wystartuje ze względu na niewielkie zainteresowanie.
![]() |
fot. Bogusława Pawłowska |
Weekend pod znakiem: Kot, Koc, Kawa, Książka... :)
- 18:27
- 0 Comments