- 10:45
- 9 Comments
Katastrofa elektronowymi Jądrowej w Czarnobylu miała miejsce 26 kwietnia 1986 w reaktorze jądrowym bloku energetycznego nr 4. Dramat nastąpił w wyniku przegrzania reaktora, powodującego wybuch wodoru, a w konsekwencji zniszczenie znacznej części reaktora i rozprzestrzenienie się materiałów promieniotwórczych. Winę za ten wypadek ponosi człowiek. Jak jednak doszło do największej katastrofy ekologicznej w historii Europy?
Reportaż Adama Higginbothama, który przez lata prowadził rozmowy ze świadkami zdarzenia, a także analizował odtajnione akta i niepublikowane w mediach materiały ze śledztwa, po (ponad) trzydziestu latach od katastrofy odtwarza prawdziwy przebieg zdarzeń wybuchu w czarnobylskiej elektrowni. Cała historia jednak rzuca nowe światło na życie w socjalistycznej Rosji. Autor opowiada historię powstania elektrowni, przedstawia codzienne życie mieszkańców niewielkiej Prypeci, ich relacje, codzienność, a także absurdy życia w ZSRR. Włącznie z faktem, że wyścig technologiczny doprowadził do sytuacji, w której „posiadanie” warte było więcej niż jakość i spełnienie norm bezpieczeństwa.
Książkę czyta się niezwykle lekko. O północy w Czarnobylu to wciągająca lektura, w której losy ludzi, ich tragedia, ból i wola walki przeplatają się w biegiem zdarzeń, prowadzącym do wybuchu czarnobylskiej elektrowni, a w końcu z propagandą i ukrywaniem prawdy przez ponad 30 lat.
Recenzja książki O północy w Czarnobylu sprawiła mi niemałą trudność, bowiem jako chemika, bardzo interesuje mnie historia elektrowni, a nie chciałam zanudzić Was nomenklaturą i jądrowymi faktami, opowiadającymi o tym miejscu. Cieszę się jednak, że miałam okazję sięgnąć po tę książkę. Lektura otworzyła mi oczy na wiele spraw, wobec których dotąd pozostawałam obojętna. Okropne jednak jest to, że do katastrofy doprowadził najzwyklejszy ludzki błąd. Decyzja jednej osoby wpłynęła na życie tysięcy, a nawet milionów na całym świecie. Koniecznie sięgnijcie po ten tytuł. Książka O północy w Czarnobylu to absolutny must read tej jesieni.
Obnażenie hipokryzji kościoła nie należy do zadań łatwych. Federic Martel zdecydował się wziąć ten temat na warsztat, a efekty jego wieloletniej pracy przeczytacie w książce Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie. Recenzja.
Długo zastanawiałam się, co napisać w tej recenzji książki. Sodoma rozprawia bowiem o homoseksualizmie, pedofilii, perwersjach seksualnych księży i kardynałów, a także pławieniu się przez nich w bogactwie. Wszystkim, co łamie powtarzany niczym mantra dekalog i rozgrywa się pod okiem (i za cichą zgodą) głowy kościoła katolickiego.
„Kim jestem, by osądzać”, legendarne już słowa papieża Franciszka, opublikowane w mediach na całym świecie mają zupełnie inny wymiar. Okazuje się jednak, że większość nuncjuszy to homoseksualiści, którzy wykazują stosunek homofobiczny, by zasłonić swoją orientację. Wszystko to dzieje się z przymrużeniem oka Watykanu, który po wybuchu medialnej afery staje murem za swoim duchownym. Pod żadnym pozorem nie nagłaśnia sprawy i stara się zamknąć usta oskarżycielom.
Jeśli chodzi o mnie, to akceptuję i chcę, by zaakceptowano środowiska LGBT. Wśród tych osób są moi przyjaciele, znajomi, koledzy z pracy. Oni wszyscy mają prawo do miłości takiej, która ich uszczęśliwia. Czy to ważne jaki tworzą związek, skoro czują się ze sobą dobrze i nikogo przy tym nie krzywdzą? Nie uważam jednak, że jest to bezwzględnie dozwolone. Uważam, że księża nie powinni zakładać rodzin, dopuszczać się aktów seksualnych zarówno homo i heteroseksualnych, a także krzywdzić nieletnich. Skoro zdecydowali się na taką drogę, powinni w pełni ją respektować. Bez ustępstw. Bez usprawiedliwień. Bez ciągle powtarzanej formuły „każdy ma prawo do grzechu i rozgrzeszenia”. Ci ludzie za swoje grzechy nie żałują. Oczywiście zgadzam się, że nie mamy prawa, by generalizować i wrzucać wszystkich do jednego worka. Znam księży, którzy z powołania pełnią swoją funkcję, ale zasmuca mnie fakt, że instytucja obdarzona wyjątkowym zaufaniem nadużywa go, w ogóle się z tym nie kryjąc.
Książka ukazuje smutną i wszystkim znaną prawdę, że ten, kto najgłośniej krzyczy i zwraca na siebie uwagę, prawdopodobnie najwięcej ma za uszami. Rzuca nowe spojrzenie na sytuację kościoła i sprawia, że nabieramy coraz większego dystansu do relacji bóg-kościół, a jedynym tego powodem jest eskalująca hipokryzja.
Czytaliście książkę Sodoma Federica Martela? Osobiście polecam ją każdemu, kto chciałby dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się za wielkim murem Stolicy Apostolskiej. Jeśli jednak Wasza wiara w Boga dotyczy również akceptowania zachowań kleru, tytuł może otworzyć Wam oczy na wiele kwestii. Sodoma była natomiast pierwszym przesłuchaniem przeze mnie audiobookami dla dorosłych. Ciekawe doświadczenie :)
- 05:30
- 4 Comments
W szpitalach nie bywam zbyt często. Bywam jednak na tyle długo, by szczerą niechęcią pałać do tego zawodu. Wiem, że są wyjątki. Wiem, że wrzucanie wszystkich do jednego worka nie jest dobre, ale wiem też, że częste spotykanie pewnych zachowań kreuje w naszych głowach schemat, którego jedna książka nie zdoła wyprzeć. Christie Watson ukazuje bowiem pracę pielęgniarek pełną empatii, wzajemnego szacunku i zrozumienia. W Polskich szpitalach jest to często funkcja pełna roszczeń, braku umiejętności i niechęci do wykonywania własnego zawodu. Czy nie mam racji?
Christie Watson zaprezentowała jednak wizerunek pielęgniarek jako kobiet pełnych poświęcenia, skorych do pomocy, w pełni pozostających w cieniu. Gdy lekarz wykona zabieg, uratuje czyjeś życie nikt nie pyta, kto stał u jego boku. Gdy przychodzi zmierzyć się z rodziną pacjenta, który trafił na oddział to właśnie pielęgniarki wystawione są na pierwszy ogień. One też wykonują mnóstwo pośrednich czynności, ostatecznie składających się na szczęśliwy powrót każdego z nas. Wykonując jedną z najgorszych prac, sprawiają, że cała ta machina może poprawnie funkcjonować.
Autorka w niesamowity sposób opowiada nam o swoim życiu. Wszystko, co zostało zamieszczone na kartach książki to swego rodzaju autobiografia, pozwalająca poznać intrygującą drogę do wykonywania tego, jakże trudnego zawodu. Czytając odniosłam wrażenie, że wykonujące tę pracę osoby to superbohaterowie z najlepszych bajek i komiksów. Razem z Christie kończyny szkołę pielęgniarską, zdobywamy doświadczenie w rozmaitych placówkach, by otrzymać etat w szpitalu.
Urzekła mnie prostota tej książki. Christie Watson posługuje się plastycznym, przystępnym językiem, pozbawionym medycznej nomenklatury i zwrotów, które bez słownika byłyby nie do rozszyfrowania. Całość czyta się naprawdę lekko i przyjemnie, a między wierszami udaje się znaleźć chwilę na refleksję.
![]() |
Sprawdź na stronie Wydawnictwa |
Gorąco polecam Wam ten tytuł. Może będzie dla Was ciekawą inspiracją, może będziecie dzięki niemu potrafili zrozumieć osoby wykonujące ten zawód i spojrzeć na nie przychylniej. Może sami jesteście pielęgniarkami, bądź pielęgniarzami i chcecie poznać życie jednej z najbardziej fascynującej postaci o pokrewnym fachu. Niemniej, mam nadziej, że moja recenzja książki "Pielęgniarki - sceny z życia szpitalnego" Christie Watson była dla Was miłą lekturą :)
- 21:47
- 25 Comments
Dziś kolejna, fantastyczna książka! Opowieść Rafała Froni o marzeniach, wspinaczce, pięknie ośmiotysięczników i tym, co najważniejsze, czyli obcowaniu z górą. Zapraszam do lektury.
Rafał Fronia – himalaista, maratończyk, członek projektu Polski Himalaizm Zimowy, który na przełomie lat zdobywał najwyższe i najtrudniejsze góry świata. Przeżył więcej, niż niejeden podróżnik, a dziś postanowił podzielić się swoimi doświadczeniami z czytelnikami w całej Polsce. Książka zapiera dech i zmusza, by sięgnąć po więcej. Sprawdźcie, dlaczego warto ją przeczytać.
Lekturę rozpoczyna zbiór wspomnień autora, krótki zarys credo, które kieruje jego życiem. Okazuje się, że to bliscy motywują go do walki, to dla nich pisze swój dziennik i to oni królują w jego życiu. A dlaczego? Otóż nikt nie chce być sam, zwłaszcza na szczycie wietrznej góry, gdzie brakuje ciepła i bliskości. Dlaczego w takim razie, w całej tej otoczce potrzeb, odczuć i emocji, ludzie świadomie decydują się pokonywać swoje granice, wspinać na szczyty, marznąć, cierpieć, ryzykować własnym życiem, by sięgnąć po marzenia? Jak pokonują swoje słabości, idą do przodu i pomimo magii, drobnego opętania przez szczyt, który króluje nad nimi, świadomie podejmują decyzje i biorą odpowiedzialność za towarzyszy wyprawy? To tylko jedne z wielu pytań, na które odpowie Wam Anatomia góry. Osiem tysięcy metrów ponad marzeniami.
Rafał Fronia, posługując się niezwykle sprawnym, przystępnym dla czytelnika piórem opowiada o najważniejszych wyprawach swojego życia. Wraz z nim będziecie mogli odwiedzić Andy, Himalaje i Karakorum, poznacie najdrobniejsze szczegóły Zimowej Wyprawy na K2, a także wrócicie do podstaw i zwyczajów wśród polskich szczytów. Każdą „górę należy szanować i doceniać”, bez względu na to, czy mamy do czynienia z ośmiotysięcznikiem czy niewielkimi górami w Tatrach czy Karkonoszach.
Kochani, na zakończenie dodam, że Polski Himalaizm Zimowy to program zrzeszający wszystkich miłośników wspinaczki wysokogórskiej, pozwalający podjąć rywalizację między krajami o zdobycie (podczas zimowego wejścia) najwyższych szczytów świata, a mianowicie gór w Himalajach i Karakorum. To dzięki zorganizowanej wyprawie, pod okiem zdobywców Korony Ziemi, zostają wytyczane nowe szlaki, są eksplorowane nieznane dotąd rejony górskie, jak i wzmocniona zostaje pozycja kobiet, które także mają szansę uczestniczyć w wyprawach ku zdobyciu ośmiotysięczników. Fantastyczna inicjatywa, tworzona pod okiem koordynatora projektu, Janusza Majera. Sprawdźcie koniecznie.
![]() |
Sprawdź na stronie Wydawnictwa |
Mam wrażenie, że na fali minionych wydarzeń, książki o himalaizmie stały się modne. Chcemy poznawać i próbować doścignąć to, co dla większości ludzi nigdy nie będzie w zasięgu dłoni. Pojawiają się jednak rozmaite publikacje i odsiewanie ziarna od plew staje się niezwykle trudne. Wierzę jednak, że pomimo natłoku literatury górskiej, zdecydujcie się przeczytać powieść Rafała Froni. Nie ukrywam, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Cytując wypowiedź Krzysztofa Wielickiego, mogę potwierdzić, że „czytając tę książkę, poczujecie się tak, jakbyście bylu obok niego, przy padającym śniegu, często dotkliwym mrozie i przerażającym wietrze. Nikt tak jak on nie potrafi oddać tego, co towarzyszy nam w górach”. Naprawdę warto!
- 18:27
- 13 Comments
Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam
ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się
treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku,
bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie
pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu
smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum.
Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym
i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki
egzemplarz Chiny od góry do dołu i
nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego
zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…,
jak i Japonia… to relacja z
okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory.
Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani
nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem
życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym
poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie
się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera
(ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym
zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można
zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na
niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8
zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością.
Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie
znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.
Na książce Anny Świątek nieco się
zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik
młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii
a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to
kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się
sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura
wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo
przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca,
możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów.
Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo
faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji.
Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne
rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło
się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie
wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako
dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie
męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też
mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą
serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena
to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury
nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi
czy godna polecenia.
- 22:00
- 1 Comments

Publikacja, tradycyjnie trzyma
poziom. Jak każda jednak, rozpoczyna się w inny niż pozostałe sposób. Zanim
zabrałam się do lektury, usiadłam w fotelu i próbowałam przemyśleć, z czym
kojarzy mi się Australia. Podejrzewam, że punktem odniesienia nawet dla Was nie
jest Sydney czy rolnictwo, a… KANGURY! Ot i miła niespodzianka, kiedy książkę
już otworzyłam. Pierwszy, bardzo krótki rozdział, poświęcony jest właśnie
kangurom i tym, że to dla wielu osób pierwsze (a czasem i jedyne) skojarzenie z
tym kontynentem. Potem jednak przechodzimy do właściwej części książki. Poznajemy
Barbarę, jej kompana, Pawła, którzy postanawiają wybrać się właśnie do Australii,
by odnaleźć sezonową pracę, pozwalającą im utrzymać się z dnia na dzień w
tropikalnym kraju oraz zwiedzić możliwie odległe miejsca tego zakątka świata.
Nigdy dotąd nie zwiedzali pozaeuropejskich krain, ze względu na koszty. Jak
się jednak okazało foldery, relacje znajomych i temu podobne pozytywnie
wpłynęły na ich podejście i postanowili zaryzykować. Mając zapewnione lokum na
pierwsze dziesięć dni, zakupili horrendalnie drogie bilety lotnicze
(oczywiście, z lotami drogą okrężną) i tak przeniesieni zostaliśmy do malowniczego
Sydney, które zachwyca nas już na pierwszej fotografii. Okazuje się, że biegle
posługując się językiem angielskim bez trudu możemy odnaleźć pracę w
największym mieście Australii, i co ważne – mieszkający tam ludzie zdają się
być naprawdę przyjaźnie nastawieni do obcokrajowców. Tak właśnie rozpoczynamy naszą podróż.
Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na
liczne, wspaniałe fotografie zamieszczone w książce. Wielokrotnie marudziłam,
że zdjęć jest zbyt mało, albo nie przedstawiają one opisywanego krajobrazu, a
tutaj zostałam bardzo mile zaskoczona. Fantastyczne obrazy napotykamy co kilka
stron, przenosimy się na skaliste pustkowia, odwiedzamy piękne wybrzeża,
oglądamy zachody słońca, układamy się do snu nad taflą Leeawuleena oraz
obcujemy z dziką przyrodą, która staje się powoli naszą codziennością.
Bohaterowie, podróżują wyjątkowo
godnym pożałowania autem, który lokalnych mieszkańców wprawia w nie lada
rozbawienie. Przyznam, że zaśmiałam się w głos, kiedy usilnie próbowali zmienić
klocki hamulcowe, ponieważ coś skrzypiało, a „majster”, po wymianie kilku
ironicznych zdań, stwierdził, że
najwcześniej mogą je dostać w kolejnym tygodniu. To jednak urok malowniczych
krajobrazów – cywilizacja znana im jest wyłącznie z opowieści, a wykorzystują
jedynie najpotrzebniejsze środki. Prawdę mówiąc, w Polsce nie jest lepiej. Wiecie,
że na co dzień mieszkam w Warszawie, ale pochodzę z bardzo małej miejscowości. Nikogo
tam nie dziwi, że na wymianę stłuczonego lusterka w
aucie trzeba zaczekać kilka dni, albo że aptekę zamykają w piątek o godzinie
16:00 i otwierają dopiero w poniedziałek po 9:00. Jakim więc problemem w Australii może
być godzina drogi do najbliższego sąsiada? Wydaje mi się, że żadnym. Lokalni mieszkańcy
przyzwyczaili się do takiego, a nie innego świata. Im z tym dobrze i nie sądzę,
że pragnęliby dokonywać zmian.
Wracając jednak do książki
Barbary Dmochowskiej to chciałabym Wam powiedzieć, że odłożę ją na półkę obok
propozycji Marka Pindrala. Te dwie publikacje, są moim zdaniem najciekawsze z
propozycji Biblioteki Poznaj Świat. Pamiętajcie jednak, że miałam do czynienia tylko
z czterema książkami tej serii! Historia jest ciepła, realna, pięknie opisana. Zwiedzamy
niesamowitą Australię na kartach pozornie zwykłej książki. Warto dopisać tę
publikację do listy książek obowiązkowych dla podróżników z krwi i kości, którzy
planują własną eskapadę w kierunku gorącej wyspy położonej na półkuli
południowej.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:
- 08:08
- 4 Comments

Autor książki I znowu kusząca Kanada pozwala nam
ujrzeć malownicze krajobrazy, dotknąć czystych, źródlanych wód, wspiąć się na
najwyższe szczyty i nakarmić małego niedźwiadka z własnej dłoni. Przygodę
rozpoczynamy podczas błahego wędkowania, a podziwiamy przy tym nieskażone
nowoczesnością łono natury, faunę i florę, o której dzisiaj możemy wyłącznie
pomarzyć… Kto by pomyślał, że niebezpieczne niedźwiedzie mogą zaprzyjaźnić się
z człowiekiem. Mieszkać w przydomowej izbie i wdzięcznie dziękować za miskę
strawy. Niestety jednak biały człowiek, zły biały człowiek, zniszczył i nadal
niszczy nieskazitelne piękno stworzone przez matkę naturę. Fiedler opowiada
historię białych ludzi, którzy wykorzystując naiwność Indian nieraz spisywali z
nimi umowy będąc w gościnie, nigdy jednak nie wyjaśniali ich treści, a
kolejnego dnia zbrojnym konwojem żądali opuszczenia ziem, będących już
własnością białego człowieka… To smutne. Biały człowiek nauczył się
wykorzystywać ludzką naiwność i niewiedzę. Nie tylko karczował lasy, niszczył
zielone polany, zabijał dziką zwierzynę, by zbudować nowy, betonowy świat. Nic więc
dziwnego, że Indianie nadal żywią urazę do białego człowieka… Przecież wszystko
co piękne, dzisiaj zostało zamurowane. Wybaczcie mi ten subiektywny wywód,
jednak podczas lektury taka refleksja zakradła się do mojej głowy. Prawdą jest,
że z dnia na dzień coraz mniej plemion krąży po świecie, wielu niegdyś rdzennych
mieszkańców ma dzieci, którzy od lat jeżdżą mercedesami po amerykańskich
ulicach, a wszystko to wykupione zostało kosztem cudownej przyrody, którą tak
namacalnie opisał nam Fiedler.
Przepraszam, że tak odbiegłam od tematu,
ale jestem zachwycona opisami krajobrazu. Książka tak naprawdę powstała już w 1965
roku i w dużej mierze jest relacją z szóstej wyprawy autora do Kraju Klonowego
Liścia. Publikacja opowiada nam o wszystkim – wspomniałam już Wam, że spotykamy
Indian, że zwiedzamy cudowne Góry Skaliste, w rzece Parsnip łowimy pstrągi, a w
czasie podróży trafiamy na łosie, jelenie, kaczki, niedźwiedzie, a nawet
bizony! Poznajemy Kanadę, która nigdy nie będzie dostępna dla szarego zjadacza
chleba. Rozmawiamy z ludźmi, którzy należą do rdzennych mieszkańców tych
feerii. Łakniemy upajania się pięknem dzikiej przyrody…
I znowu kusząca Kanada to książka napisana lekkim, bardzo
plastycznym językiem. Na dobrą sprawę, dotychczas czytane przeze mnie opisy przyrody czy
krajobrazów, często przywodziły mi na myśl sienkiewiczowskie powieści i trudno
było mi choć odrobinę się do nich przekonać. Tutaj jednak nie miałam z tym
żadnego problemu. Książkę czytałam co prawda „na raty”, ale wracałam do niej
bardzo chętnie, ponieważ lektura potrafi pochłonąć nas bez reszty. Uważam, że
publikację powinny przeczytać wszystkie osoby, które chciałyby kiedyś pojechać
do Kanady, ale i osoby, które uwielbiają podróżnicze opowieści.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:
A mi... tak się czytało książkę I znowu kusząca Kanada:
- 08:08
- 7 Comments
Chiny do kraj stosunkowo
hermetyczny. Ma własną autonomię, niechętnie dzieli się osiągnięciami, ale z
przymrużeniem oka traktuje podróżników trafiających do swojego państwa. Z perspektywy
realisty, dwutygodniowa wyprawa na wschód bez znajomości języka, obyczajów czy przygotowania
wydaje się być niemożliwa do zrealizowania. Kres tejże teorii postawiła Anna
Karpa, która wraz z córką, i dwiema koleżankami, postanowiła zwiedzić to, jakże
piękne, państwo. Co prawda to nie zasługa Pani Anny, a Katarzyny Karpy, która
zorganizowała całą wyprawę.
Dlaczego o tym napisałam? Ano dlatego,
że publikacja „Chiny? Dlaczego nie…” to książka, w której podróż ta została szczegółowo
opisana. Wyruszamy z Warszawy, wcześniej pakując się i zakupując szybki kurs
języka chińskiego, po czym wsiadamy do samolotu, przedostajemy się do
kompletnie abstrakcyjnej strefy czasowej i… lądujemy w Szanghaju. Jak jednak
odnaleźć się na miejscu, skoro nic nie wygląda tak, jak powinno? Jak porozumieć
się z Chińczykami, których język angielski pozostawia wiele do życzenia? Nieprawdopodobnym
zbiegiem okoliczności nasze panie trafiają do wypożyczalni samochodów, gdzie
bardzo atrakcyjna ekspedientka, perfekcyjnie posługująca się językiem
angielskim, kieruje je w dalszą podróż. Przez całą książkę poznajemy codzienne
zachowania i kulturę Chińczyków, których opis, tak namacalny, spotkałam po raz
pierwszy w literaturze. Widzimy, że wszyscy mieszkańcy starają się za wszelką
cenę pomóc turystom, a bezradność wypisuje na ich twarzach smutek. Jak
jednak pomóc komuś, kto nie dość, że biega z aparatem i fotografuje z podziwem życie
normalnych ludzi (w oczach Chińczyków), to jeszcze mówi językami z wieży Babel?
Na szczęście, cała podróż zakończyła się szczęśliwie. Bohaterki zwiedziły tak
wiele miejsc, które i ja kiedyś chciałabym zobaczyć na własne oczy. Przyznam, że na dzień
dzisiejszy pękam z zazdrości.
Sądzę, że książka ta powinna
zostać wpisana do kanonu książek obowiązkowych dla osób, które planują
odwiedzić Chiny. Bohaterki przeżyły tak liczne perypetie, że ich opis może
uratować niejednego turystę z opresji. Dowiadujemy się jednak, że mimo wszystko
warto pytać mieszkańców o radę czy pomoc, bowiem zawsze znajdzie się ktoś, kto
opanował język angielski na poziomie umożliwiającym może nie tyle, co swobodną
komunikację, a uzyskanie cennych wskazówek i informacji. Cała książka została
bardzo przystępnie napisana, choć muszę przyznać, że czytałam ją najdłużej z
otrzymanych od Wydawnictwa Novae Res publikacji. Zabrakło mi jednak zdjęć. Kiedy
opisywane są targi, serwowane potrawy czy środki komunikacji np. statek pełen miniaturowych „koi” chciałoby się zobaczyć na własne oczy. To rzeczy drobne, ale wzmagające
ciekawość, bowiem krajobrazy i budowle architektoniczne są dostępne dla nas po
wpisaniu odpowiedniego hasła w Google. Pod względem merytorycznym gorąco
polecam Wam tę książkę, ponieważ, jak już wspomniałam, nadam jej zaszczytne
imię „Niezbędnik PRZED podróżą do Chin”.
Za publikację dziękuję
Wydawnictwo Novae Res:
- 14:56
- 3 Comments
Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam
ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się
treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku,
bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie
pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu
smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum.
Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym
i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki
egzemplarz Chiny od góry do dołu i
nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego
zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…,
jak i Japonia… to relacja z
okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory.
Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani
nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem
życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym
poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie
się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera
(ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym
zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można
zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na
niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8
zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością.
Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie
znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.
Na książce Anny Świątek nieco się
zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik
młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii
a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to
kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się
sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura
wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo
przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca,
możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów.
Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo
faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji.
Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne
rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło
się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie
wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako
dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie
męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też
mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą
serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena
to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury
nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi
czy godna polecenia.
- 12:44
- 6 Comments
Chiny od góry do dołu to nie jest zwykły reportaż, tuzinkowa
relacja ze zdarzeń i opis krajobrazu… Książka ta jest fenomenalnym poradnikiem,
który zatytułowałabym „Jak przetrwać w Azji”, i nie bez powodu wato poświecić
jej niejeden wieczór.
Marek Pindral, autor a zarazem
nasz główny bohater, postanawia odbyć daleką podróż, bo w końcu do Azji, aby
rozpocząć nauczanie języka angielskiego na uniwersytecie w Chengdu. Sprawa nie
jest prosta, bowiem nie posługuje się on językiem chińskim i nie zna zasad
panujących w szkole. Okazuje się, że wszelkie prawa i reguły obowiązujące zarówno uczniów, jak i nauczycieli ustala rządząca Partia Komunistyczna, a
żadne odstępstwa nie są akceptowane. Szybko więc uznano, że forma podejmowanych
podczas zajęć dyskusji nie należy do przyzwoitych i o mały włos Pindral nie
powrócił do swojej ojczyzny. Chiny, jak się okazuje, to bardzo hermetyczne
społeczeństwo. Rząd z góry ustala plany na życie mieszkańcom, rodzice zwykli wybierać swoim dzieciom szkoły (bo przecież to oni muszą za nie płacić), mało kto ma w domu
ogrzewanie, a i trzęsienia ziemi, niosące śmierć tysiącom jednostek, nikogo nie interesują. Nikt też nie ma prawa widzieć wad w chińskim systemie, nie może łudzić się, że
cokolwiek ulegnie zmianie, bo przecież… jest dobrze. Żyją w pokorze, żyją w
ciszy, żyją… bez własnego zdania. Jedyną szansą na lepszą przyszłość jest
wstąpienie do Partii Komunistycznej, jednak nie każdemu dane czynić te honory...
Pindral zapoznaje nas z tą miej
przyjemną odsłoną Państwa Środka. Największa potęga gospodarcza musi trzymać
się w ryzach, ażeby z dnia na dzień nie zacząć kuleć na arenie międzynarodowej.
Nieraz podczas lektury czujemy zimno na myśl, że mieszkańcy muszą spać w szalikach i
czapkach, nieraz zaśmiewamy się, gdy to „starsze pokolenie” wędruje na lokalny
jarmark ze zdjęciami swoich synów, córek, wnuków czy kuzynostwa, ażeby dobrze
wydać ich za mąż/za żonę. Nieraz też współczujemy mieszkańcom Chin, kiedy
trzęsienia ziemi odbierają im rodziny, dorobek całego życia, a rząd
bezceremonialnie wręcza plik fałszywych banknotów, kiedy ową życzliwość i chęć
pomocy rozgłaszają media. To tak naprawdę smutne bardzo smutne historie, które dzieją się naprawdę... Ludzie tam, jeśli nie należą
do wspomnianych już „wyższych sfer”, mają niehumanitarne warunki życia, które nie tylko
uwłaczają ich godności, ale i nie pozwalają na normalne funkcjonowanie. Rozdział
„Chińska kuchnia od kuchni” opowiada nam, że skrajna bieda zmusiła mieszańców, m.in.
do jedzenia szczurów, mrówek, wielbłądzich garbów czy sów, kiedy my nawet nie
potrafimy wyobrazić sobie udźca z podwórkowego Burka (spokojnie, zjadane w
Chinach psy są hodowlane – podobnie, jak u nas świnie), ponieważ jest to
sprzeczne z naszą mentalnością. Dla nas pies, to pies, a nie świąteczna kolacja.
Światopogląd jednak z upływem lat i warunków bytowania zawsze ulega zmianie. Tego
możemy być pewni. Z lektury dowiecie się
też, np. że coraz popularniejszym
zjawiskiem jest urządzanie striptizu podczas pogrzebu, ażeby ceremonia
pochówku zebrała większą ilość gości (ilość osób jest implikacją popularności i
sympatii do zmarłego), albo dlaczego niegrzeczne jest zjadanie całej porcji
posiłku.
Autor został wrzucony na głęboką
wodę. Trafił w objęcia zupełnie innej kultury, standardów i obyczajów, w których
przyswojeniu na każdym kroku pomagali mu podopieczni. Muszę przyznać, że pod
tym względem Chiny są bardzo intrygujące – mieszkańcy są wyjątkowo życzliwymi,
ciepłymi i grzecznymi osobami. Dobre maniery i wychowanie nie leżą w gestii savoir-vivre’u,
a zakorzenione zostały w mentalności wszystkich jednostek. Bardzo głęboko
zakorzenione.
Uważam, że książkę warto
przeczytać i nie polecam jej wyłącznie osobom, które interesują się kulturą
wschodu. Ja do nich nie należę, a otrzymałam świetny reportaż, do którego
wielokrotnie jeszcze powrócę. Lektura jest przyjemna, kartki przekładamy
szybciej i szybciej, uśmiechając się do wielu przeczytanych już fraz (nie
wiem, czy istnieje osoba, której nie zabłyszczą się oczy np. na widok pandy! Nie
zdradzę Wam, cóż owe zwierzątko robi w tej publikacji, bowiem dowiedzieć tego musicie
się sami ;)), a zamieszczone fotografie bardzo pomagają nam w zobrazowaniu poszczególnych
fragmentów. Dodam tylko, że książka została wydana w ramach Biblioteki Poznaj
Świat, czyli pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu
Bernardinum:
- 16:30
- 9 Comments
Andrea Anastasi niewątpliwie jest
i będzie mile wspominaną postacią w historii sportu. Któż inny, jeśli nie
siatkarz, a zarazem szkoleniowiec „z urodzenia” („od zawsze” chciał zasiąść na
ławce trenerskiej), jest najlepszą osobą na to stanowisko? Anastasi urodził się
08.10.1960 roku w niewielkiej miejscowości,
Poggio Rusco, we Włoszech. Tam też poślubił swoją żonę Erikę, a także
pochował najwspanialszego (o czym wielokrotnie wspomina) ojca. Ma dwóch synów,
Giulia i Pietra Anastasi.
Książka opowiada nam, jak to
młody Andrea piął się po szczeblach swojej kariery – rozegrał aż sto
czterdzieści jeden spotkań w barwach reprezentacji Włoch i zwieńczył sukcesy
złotym medalem podczas Igrzysk Śródziemnomorskich w 1991 roku. Na ławce
szkoleniowców z kolei, zasiadł mając jedynie 39 lat, a więc był jednym z
młodszych trenerów w historii siatkówki. Do polskiej kadry trafił demokratycznie
– poprzez głosowanie – i choć trudno było mu zaufać, była to jedna z
najlepszych decyzji Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Jeśli chcielibyście
dowiedzieć się mnóstwa ciekawych informacji o Andrea Anastasi, zachęcam Was do
przeczytania książki Anastasi – Krasnal, który stał się gigantem.
Jeśli dane mi wypowiedzieć się o
technicznych walorach książki, chciałabym zwrócić Waszą uwagę na gramaturę
papieru, głębokie zakładki i idealnie wpasowaną czcionkę, która wielokrotnie
stanowi opis do opublikowanych fotografii. Zdjęcia są fenomenalne i pochodzą z
różnych okresów. Raz poznajemy młodego Andreę, który właśnie zakończył mecz
podczas wakacji, a innym razem szkoleniowca, który właśnie opracowuje krótkie informacje
dla siatkarzy, przekazywane im podczas przerwy technicznej. Według mnie jest to
świetny album, świetna książka biograficzna na którą winniście zwrócić uwagę.
I wiecie, co jest w tym wszystkim
najpiękniejsze? Anastasi, pomimo swojej kariery zawodowej, mniejszych, bądź
większych sukcesów ponad wszystko stawiał swoją rodzinę i swoich bliskich na
pierwszym miejscu. Nadal powraca do rodzinnego Poggio Rusco, gdzie wszyscy
witają go z życzliwością, a i długoletnie przyjaźnie przetrwały próbę czasu. Wydaje
mi się, choć być może to wyłącznie moja wysublimowana wrażliwość, że tytuł
książki „Anastasi – Krasnal, który stał
się gigantem” to także nawołanie „wyższych sfer”, by nadal pozostali…
ludźmi.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:
- 16:32
- 0 Comments

Fenomen Wojciecha Cejrowskiego
polega na badaniu odległych od typowej cywilizacji i zgiełku miast plemion -
ich struktury, organizacji czy sposobów na przetrwanie. Muszę przyznać, że choć
programy telewizyjne nie przekonują mnie do siebie, o tyle uważam autora
książki Rio Anaconda za mistrza
słowa. Pozwolę sobie też zacytować fragment zaczerpnięty bezpośrednio ze strony
internetowej Wojciecha Cejrowskiego „Jeśli nie wiesz czego się spodziewać po
pisarstwie WC, zmieszaj Życie seksualne
dzikich, Sto lat samotności oraz Autostopem
przez galaktykę w równych proporcjach. Wyjdzie z tego reportaż magiczny z
ogromnym poczuciem humoru...”. I wiecie, co jest najgorsze? Podpisuję się pod
tym komentarzem obiema rękami. Uwielbiam reportaże!
Rio Anaconda to książka, którą rzetelny czytelnik pochłonie w ciągu
jednego dnia. Tak było też w moim przypadku, choć sceptycznie podchodziłam do lektury
o afrykańskich plemionach. Nie wiem, czy to zachowawczość pourazowa (pamiętne
lekcje geografii), czy też podejrzana postać na okładce. Niemniej,
przeczytałam! I muszę przyznać, że nie żałuję ani jednej minuty poświęconej na
lekturę. Jeśli od razu opowiedzieć mogę Wam o satysfakcjonujących mnie
elementach technicznych, to warto zaznaczyć fenomenalne zdjęcia, zabawne opisy
zdarzeń i sytuacji oraz twardą oprawę, która nie uległa zniszczeniu w kobiecej
torebce. Wszystko to jest zasługą Wydawnictwa Zysk i S-ka.
Rio Anaconda to tak naprawdę Początek, Koniec i osiem kolejnych
Ksiąg zamkniętych w jedną, czterystustronicową opowieść. Opowieść, która bawi
nas z każdą kartką, wciąga do świata dzikich, pobudza ciekawość i niesie w
sobie dozę lekkości – nie czujemy się stłamszeni, ani znudzeni podróżą.
Rozdziały nie są dla nas ociężałe i nie wylewamy szóstych potów by dobrnąć do
końca. Możemy rozgościć się w ulubionym fotelu (choć stosowniejszy byłby
hamak), popijać owocowy koktajl z parasolką i wyobrażać sobie np. rękopis
Kamasutry dla owadów, zaśmiewając się przy tym do łez.
Księga Słońca – czyli część
pierwsza. Podtytuł ma na celu zobrazowanie nam panującego klimatu w Syrii,
czyli: Żar słoneczny./ Żar rozgrzanej ziemi./ Żar rozgrzanego powietrza./ Żar dnia. Żar nocy. Żar tropików. Nieustanny. Nieznośny. Przerażający.
Żar. Żar. Żar.
Niemniej, nie to jest główny
wątek naszej książki, bowiem kiedy uśmiechamy się do kartek – nasz bohater za
wszelką cenę próbuje dotrzeć do Dzikich! Zapytacie pewnie, co mnie tak rozbawiło.
Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, bowiem co kilka stron pojawia się
przezabawny wywód autora. Pozwolę sobie
jednak zacytować fragment, będący „pierwszym wrażeniem” o pueblo Mitu: Było to
miasteczko, jakich już prawie nie ma. Nieliczne ocalały tam, gdzie kończy się
cywilizacja, a zaczyna puszcza, gdzie nadal nie dochodzą drogi państwowe, nie
dociera poborca podatkowy, poczta ani elektryczność. Ale i one powoli znikają
zalewane asfaltem i zastawiane cegłami. Bo ludzie pragną asfaltu i cegieł.
Wcześniej zarówno asfalt jak i cegły zastępowało im błoto – budulec tani, łatwo
dostępny, praktycznie zawsze pod ręką, nie trzeba go dowozić ani martwić się,
że zabraknie , no i na pewno bardziej ekologiczny; ale przy tych wszystkich
zaletach ma zasadnicze wady – wymaga strasznie dużo pracy i uporczywie wraca do
swego stanu pierwotnego. Prawda, że barwne? Któżby się nie uśmiechnął przy
takim opisie? Niemniej wspomniana podróż naszego bohatera nie była łatwa. Chciałoby
się rzec, że wystarczyłby kompas, szczegółowa mapa i pobieżna znajomość
topografii. Okazuje się jednak, że bez pełnej sakwy, przyjaciół swoich
przyjaciół i złotego haczyka – wędrówka byłaby podróżą w jedną stronę. Wszędzie
bowiem panują niebezpieczni przestępny, mający krocie swoich „klonów w różnych
miastach”, nikomu nie wolno zrobić zdjęcia – bo przecież mogą być poszukiwani,
a lokalnym przysmakiem są wstępnie przeżute bulwy manioku, owady czy małpie
mózgi. Paskudna sprawa - szczególnie, po obejrzeniu udostępnionych zdjęć...
Jeśli jesteśmy już przy fotografiach, chciałabym zwrócić na Waszą uwagę na
opublikowane zdjęcia kobiet. Ich cerę, stan włosów, nawilżenie ciała –
pamiętajcie, że obce im są dostępne dla nas chemikalia. Stosują wyłącznie
błękitny pył ze skrzydeł motyli pod
oczy, czerwone błoto jako odżywkę do włosów, a zielem mydlanym szorują zęby do
białości. Dla nas jest to nieprawdopodobne, a dla nich szara codzienność,
niemniej muszę przyznać, że naprawdę im zazdroszczę. Szczególnie tych pięknych
uśmiechów – bez wizyt u stomatologa czy ortodonty. ;)
Pozwolicie, Moi Drodzy, że nie
będę streszczała całej książki, bowiem poza przezabawnymi kwestiami umknie Wam przyjemność
z lektury. Książkę gorąco polecam zarówno zwolennikom Wojciecha Cejrowskiego,
miłośnikom podróżny czy odkrywcom nieznanych lądów, ale i osobom łaknącym mile
spędzonego wieczoru pod ciepłym kocem w naszą pochmurną polską jesień. Czego dowiecie
się z tej publikacji? Niewątpliwe najdrobniejszych szczegółów z życia dzikich. Cejrowski
poruszył temat seksualności, religii, obyczajów i obrzędów. Niczego nie
nakreślono tematem tabu, nic nie zostało zakamuflowane – reportaż ten jest
godny uwagi, zdradza bowiem mnóstwo „tricków”, jak zyskać zwolenników i zdobyć
wyjątkowo cennych przyjaciół, kiedy w grę wchodzi konfrontacja z plemieniem
Carapana w Ameryce Południowej, a także rozpościera przed nami piękny
krajobraz, którego nie dane nam nigdy zobaczyć na własne oczy. Całość została
ubarwiona licznymi fotografiami, co ku mojemu zdziwieniu nie wywoływało
niechęci czy protestów wśród mieszkańców Dzikich Ziemi. Wierzcie mi, naprawdę warto
przeczytać tę książkę i choć zdarza mi się to niezwykle rzadko – moja ocena to
bezapelacyjne 10/10!
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka:
- 12:22
- 0 Comments