­
­

Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby - Elżbieta Dzikowska

Nie wiem, czy w naszym zwariowanym świecie wśród miłośników turystyki możliwe jest, by nazwisko „Dzikowska” komukolwiek umknęło. Skąd te przypuszczenia? Ano z książki Tam, gdzie byłam autorstwa nikogo innego, jak żony Tony’ego Halika, czyli Elżbiety Dzikowskiej.

Powieść, o ile tak mogę nazwać tę publikację, liczy sobie 404 strony zapisane stosunkowo drobną czcionką. Wygląda potężnie? Owszem. Jednak lektura warta jest swojej ceny, a przekonywała mnie o tym każda kolejna kartka. Kiedy otrzymałam przesyłkę od Wydawnictwa Bernardinum nieziemsko skonsternowała mnie waga pudełka. Były w niej, co prawda, dwie publikacje, jednak nie będę ukrywała swojego przerażenia. Szybkim tempem jednak usunęłam zbędną folię i papier, po czym zapadając się w ulubionym fotelu rozpoczęłam lekturę. Pierwszego wieczoru pochłonęłam, dokładnie, 184 strony. Wiedza moja wzbogaciła się o biografię Elżbiety Dzikowskiej, rozpad jej rodziny przez II Wojnę Światową, pobyt w areszcie, stypendium w Meksyku, przyjaźń z prezydentem kraju jak i pierwsze spotkanie z obudzonym w środku nocy, rugającym wspomnianego prezydenta – Tony'm Halikiem.

Książka ta, to tak naprawdę biograficzna podróż Józefy Elżbiety Dzikowskiej, w gronie przyjaciół nazywanej Elżunią. Opowiedziane historie obrazują nam jej ambicje, plany i postawione sobie niegdyś cele. Pokazują, że wzorowa uczennica zostaje doceniona, i że wystarczy garstka ambicji ażeby spełnić swoje marzenia. Czy to jednak wyłącznie gonitwa za tym, czego większość ludzi nigdy nie osiągnie? Na szczęście nie. Dzięki lekturze poszerzyłam swoją wiedzę dotyczącą Majów, Azteków czy Lakandonów, a nawet zwizualizowano mi obrzędy związane z leczeniem białą i czarną magią. Liczne zdjęcia ubarwiały tylko poszczególne historie (każdy rozdział książki to wyselekcjonowany akapit informujący o danej podróży/zdarzeniu). Muszę jednak przyznać, że wielokrotnie brakowało mi opisywanych fotografii, które jak mniemam, pozostały w prywatnej kolekcji Pani Elżbiety, bądź wykorzystano je w programie telewizyjnym Pieprz i Wanilia. Uważam, że wzbogaciłyby one tę publikacje i zaspokoiły żądze niejednego czytelnika. 

Jeśli jednak chodzi o samą fabułę chciałabym jednogłośnie stwierdzić, iż pomysł na książkę okazał się być strzałem w dziesiątkę. Mam tutaj na myśli wspomniane już krótkie, rzeczowe rozdziały. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie jesteśmy obarczeni zbyt dużą ilością informacji, pobieżnie poznajemy wszystkich towarzyszy autorki czy intrygujące opowiastki, po czym przechodzimy do odrębnej części achronologicznej (co powtarza autorka) historii.

Dzikowska oprowadza nas po okolicznych wioskach, nakazuje skosztować lokalnych przysmaków czy halucynogennych grzybów. Opowiada, jak trudne życie wiodą plemiona w chacie ze strzechy, paleniskiem na środku izby i kamiennym, a czasem i mahoniowym łożem, albo jak to rząd amerykański wręczył Indianom ciągnik, którego nikt nie potrafi naprawić… Osobiście, wszystkie te informacje uważam ze cenne, bowiem zarówno moje, jak i przyszłe pokolenia miały będą podstawę do retrospekcji, wzbogacą swoją wiedzę o to, „jak było kiedyś” i „jak im się wiodło”. Czasy się przecież zmieniają...

Jednym mankamentem, na który chciałabym zwrócić uwagę, jest brak przystosowania książki do „mistrzów geografii” (tak, miało to zabrzmieć cynicznie). Mam tu na myśli swoje rozterki podczas lektury, bowiem choć interesuje mnie turystyka, kultura dzisiejszych plemion czy starożytnych aglomeracji, to topografia umknęła z mojej głowy wraz z ostatnią lekcją geografii. Skąd ja mogę wiedzieć, gdzie znajduje się Tikal albo Chalchuapa? Trudno było mi też odszukać na ogólnodostępnej mapie opisywane wioski i niewielkie miasteczka, pomimo ich odwiecznej (dosłownie) świetności. Jeśli powstanie kolejne wydanie książki, idealnym dodatkiem byłaby pojawiająca się, co kilka rozdziałów, mapka wspomagająca czytelników, których wiedza o Ameryce Łacińskiej jest znikoma. Autorka, w głównej mierze, upodobała sobie wędrówkę śladami Majów. Niech więc tak pozostanie.

Tam, gdzie byłam polecam przede wszystkim zwolennikom podróży. Miłośnikom zarówno starożytności, jak i czasów współczesnych, poszukiwaczom przygód, ale i osobom zaciekawionym życiem i działalnością Tony’ego Halika. Dzięki tej książce, a raczej dzięki subiektywnym opisom wydarzeń i dbałością o szczegóły Elżbieta Dzikowska przedstawiła nam prawdziwe oblicze swojego męża. Osobę, która kochała to, co robi. Rozwijała swoje pasje i zainteresowania, a przede wszystkim – spełniała marzenia. Patrząc jednak na nasze XXI-wieczne społeczeństwo odnoszę wrażenie, że historia ta jest nieprawdopodobna. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie minie pięćdziesiąt lat, a znów przeczytam tak przepełnioną zbiegami okoliczności opowieść o młodej studentce sinologii, która została jedną z najsławniejszych dziennikarek.

Polecam!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:



W piekle eboli - Tadeusz Biedzki


Na polskim rynku pojawia się coraz mniej książek, które jesteśmy w stanie przeczytać jednym tchem. Czasem poszukujemy literatury specjalistycznej, czasem pięknej czy popularnej, a kolejnym przegrzebujemy kosze taniej książki w centrach handlowych, by znaleźć „cokolwiek”, pasującego na naszego gustu. Wydawnictwo Bernardinum zaproponowało nam z kolei niecodzienną lekturę – w katalogu oferty pojawiła się książka W piekle eboli, najnowsza propozycja Tadeusza Biedzkiego.

Dlaczego niecodzienna? Ano dlatego, że porusza dość niepopularny dla nas, ale ważny dla Czarnego Lądu temat. Nie rozprawiamy tu, czym jest wirus i jakie niesie konsekwencje jego epidemia. To książka o tym, jak wielki jest problem z nim związany. O tym, że Afryka nie jest bezpiecznym kontynentem, a ludzie żyjący na geograficznym środku naszej planety są narażeni na „niecodzienne” i „niemożliwe”. W końcu w Afryce wszystko brzmi niewiarygodnie.

Tadeusz Biedzki, wraz z żoną, zabiera nas w niebezpieczną podróż, która zdarzyła się naprawdę. W piekle eboli nie jest kolejną książką z serii fantasy czy si-fi. To dokument, realne zdarzenia, przeżycia, wspomnienia i fakty. To śmierć wywołana Gorączką Krwotoczną. To brak cywilizacji, bieda i długa agonia, na którą nie ma lekarstwa. Przerażenie? Ból? Strach przed nieznanym? To tylko skrawki tego, o co zakrawa ta publikacja. Nie brakuje jednak magii i czarów, kultu, wiary w obrzędy i szarej codzienności zwykłych ludzi – przecież pomimo panującej „zarazy” nadal trzeba jakoś żyć, wypełniając najprostsze obowiązki, jak chociażby iść do pracy czy sporządzić potrawkę na obiad. Książka, pomimo swojego głównego wątku, tętni życiem. Podziwiamy piękno i dzikość Afryki, faunę, florę, kulturę i obyczaje różnych zakątków całego kontynentu.

Podczas lektury długo zastanawiałam się, czym tak naprawdę kierowali się nasi bohaterowie, narratorzy, udając się w tę podróż. Sami wybrali cel, mieli świadomość konsekwencji, z jakimi może wiązać się ta wyprawa. Podjęli jednak wyzwanie. Osobiście przyznaję, że ja nigdy nie odważyłabym się na ten krok i nie tylko z obawy przed śmiercią czy utratą bliskich, (co jest najważniejszym czynnikiem), ale i odskocznią od cywilizacji. Lubię wygodę i standard życia, który jest moją codziennością – coś w lodówce, bieżąca woda, dostęp do energii elektrycznej, których nie raz brakowało bohaterom. Rzeczy nabyte nie są najważniejsze, ale my – Europejczycy – chyba nie potrafimy, i przede wszystkim nie chcemy, naruszać poczucia naszej stabilizacji. Nie wyobrażam sobie też świadomie zdecydować o podróży, z której ja, lub najbliższa mi osoba możemy już nie wrócić.


Książkę polecam, ponieważ jest to być może jedyna propozycja, pokazująca epidemię z bliska. Historia ta ma w sobie jednak coś, dzięki czemu lektura jest przyjemna i inspirująca. Pełna podziwu dla Państwa Biedzkich, zachęcam do lektury! 

Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 



Marek Pindral i nietuzinkowa podróż do Chin!

Po otrzymaniu książki Chiny od góry do dołu, bardzo szybko przekartkowałam jej zawartość. Patrząc na zapisane strony i zamieszczone fotografie byłam święcie przekonana, że będzie to kolejny, dość nudny reportaż z perspektywy szarego turysty. Wszystko to sprawiło, że książka Marka Pindrala trafiła na ostatnią pozycję moich lektur. Dzisiaj tego bardzo żałuję, bowiem dawno nie pomyliłam się tak bardzo!

Chiny od góry do dołu to nie jest zwykły reportaż, tuzinkowa relacja ze zdarzeń i opis krajobrazu… Książka ta jest fenomenalnym poradnikiem, który zatytułowałabym „Jak przetrwać w Azji”, i nie bez powodu wato poświecić jej niejeden wieczór.

Marek Pindral, autor a zarazem nasz główny bohater, postanawia odbyć daleką podróż, bo w końcu do Azji, aby rozpocząć nauczanie języka angielskiego na uniwersytecie w Chengdu. Sprawa nie jest prosta, bowiem nie posługuje się on językiem chińskim i nie zna zasad panujących w szkole. Okazuje się, że wszelkie prawa i reguły obowiązujące zarówno uczniów, jak i nauczycieli ustala rządząca Partia Komunistyczna, a żadne odstępstwa nie są akceptowane. Szybko więc uznano, że forma podejmowanych podczas zajęć dyskusji nie należy do przyzwoitych i o mały włos Pindral nie powrócił do swojej ojczyzny. Chiny, jak się okazuje, to bardzo hermetyczne społeczeństwo. Rząd z góry ustala plany na życie mieszkańcom, rodzice zwykli wybierać swoim dzieciom szkoły (bo przecież to oni muszą za nie płacić), mało kto ma w domu ogrzewanie, a i trzęsienia ziemi, niosące śmierć tysiącom jednostek, nikogo nie interesują. Nikt też nie ma prawa widzieć wad w chińskim systemie, nie może łudzić się, że cokolwiek ulegnie zmianie, bo przecież… jest dobrze. Żyją w pokorze, żyją w ciszy, żyją… bez własnego zdania. Jedyną szansą na lepszą przyszłość jest wstąpienie do Partii Komunistycznej, jednak nie każdemu dane czynić te honory...

Pindral zapoznaje nas z tą miej przyjemną odsłoną Państwa Środka. Największa potęga gospodarcza musi trzymać się w ryzach, ażeby z dnia na dzień nie zacząć kuleć na arenie międzynarodowej. Nieraz podczas lektury czujemy zimno na myśl, że mieszkańcy muszą spać w szalikach i czapkach, nieraz zaśmiewamy się, gdy to „starsze pokolenie” wędruje na lokalny jarmark ze zdjęciami swoich synów, córek, wnuków czy kuzynostwa, ażeby dobrze wydać ich za mąż/za żonę. Nieraz też współczujemy mieszkańcom Chin, kiedy trzęsienia ziemi odbierają im rodziny, dorobek całego życia, a rząd bezceremonialnie wręcza plik fałszywych banknotów, kiedy ową życzliwość i chęć pomocy rozgłaszają media. To tak naprawdę smutne bardzo smutne historie, które dzieją się naprawdę... Ludzie tam, jeśli nie należą do wspomnianych już „wyższych sfer”, mają niehumanitarne warunki życia, które nie tylko uwłaczają ich godności, ale i nie pozwalają na normalne funkcjonowanie. Rozdział „Chińska kuchnia od kuchni” opowiada nam, że skrajna bieda zmusiła mieszańców, m.in. do jedzenia szczurów, mrówek, wielbłądzich garbów czy sów, kiedy my nawet nie potrafimy wyobrazić sobie udźca z podwórkowego Burka (spokojnie, zjadane w Chinach psy są hodowlane – podobnie, jak u nas świnie), ponieważ jest to sprzeczne z naszą mentalnością. Dla nas pies, to pies, a nie świąteczna kolacja. Światopogląd jednak z upływem lat i warunków bytowania zawsze ulega zmianie. Tego możemy być pewni.  Z lektury dowiecie się  też, np. że coraz popularniejszym zjawiskiem jest urządzanie striptizu podczas pogrzebu, ażeby ceremonia pochówku zebrała większą ilość gości (ilość osób jest implikacją popularności i sympatii do zmarłego), albo dlaczego niegrzeczne jest zjadanie całej porcji posiłku.

Autor został wrzucony na głęboką wodę. Trafił w objęcia zupełnie innej kultury, standardów i obyczajów, w których przyswojeniu na każdym kroku pomagali mu podopieczni. Muszę przyznać, że pod tym względem Chiny są bardzo intrygujące – mieszkańcy są wyjątkowo życzliwymi, ciepłymi i grzecznymi osobami. Dobre maniery i wychowanie nie leżą w gestii savoir-vivre’u, a zakorzenione zostały w mentalności wszystkich jednostek. Bardzo głęboko zakorzenione.

Uważam, że książkę warto przeczytać i nie polecam jej wyłącznie osobom, które interesują się kulturą wschodu. Ja do nich nie należę, a otrzymałam świetny reportaż, do którego wielokrotnie jeszcze powrócę. Lektura jest przyjemna, kartki przekładamy szybciej i szybciej, uśmiechając się do wielu przeczytanych już fraz (nie wiem, czy istnieje osoba, której nie zabłyszczą się oczy np. na widok pandy! Nie zdradzę Wam, cóż owe zwierzątko robi w tej publikacji, bowiem dowiedzieć tego musicie się sami ;)), a zamieszczone fotografie bardzo pomagają nam w zobrazowaniu poszczególnych fragmentów. Dodam tylko, że książka została wydana w ramach Biblioteki Poznaj Świat, czyli pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
                                                                 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




"Niektóre duże konstrukcje wymagają bardziej poważnych ofiar niż płody lam..." - Danuta Gryka i jej "Reszta Świata"

Podróże pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego nigdy nie zdołają nas zawieść. Wiem, ponieważ na mojej półce aż rosi się od książek z Biblioteki Poznaj Świat, a wśród nich znalazła się najnowsza publikacja Wydawnictwa Bernardinum, czyli Reszta Świata Danuty Gryki. Jak to się dzieje, że ktoś nagle postanawia zabrać swoje manatki i wyruszyć w podróż życia? Skąd takie skłonności u ludzi i to nie w kwitnącym, szczeniackim wieku? Wydaje mi się, że potrzeba niemałej miłości do podróży, by zwiedzić tak wiele lądów i tak pięknie opisać swoją wyprawę. Co mnie zachwyciło? Ciąg dalszy podróży dookoła świata.
Niestety z pierwszą książką Pani Danuty nie miałam jeszcze styczności. Wiem na pewno, że muszę w wolnej chwili odwiedzić jedną z księgarni by nabyć egzemplarz Pół świata z plecakiem i mężem. Już tytuł bawi, nieprawdaż? Lekko napisana, subtelnie zdobiona i pochłonięta enigmatycznością wyprawa na Wyspę Wielkanocną nie może być dla nas obojętna. Reszta świata to w zasadzie malownicza Ameryka, będąca poniekąd kontynuacją podróży we wspomnianej już książce o zabawnym tytule. Każdy rozdział zaskakuje, każdy odkrywa przed nami piękno i dzikość przyrody, a zarazem masę ciekawostek, lokalnych mitów, legend i faktów oraz obyczajów społeczności, które zapadają głęboko w pamięci Czytelnika. Całość zdobiona jest licznymi fotografiami, bez mała zachwycającymi swoją rozmaitością i ogromem, ach te prerie, wzgórza, wybrzeża i miejskie aglomeracje, a przy tym świetne wyczucie smaku i humor Autorki - coś wspaniałego!

Książka napisana jest bardzo subiektywnie. Śledzimy krok po kroku podróż naszych głównych bohaterów – od mało atrakcyjnych noclegowni, przez poszukiwanie stacji kolejowych po podróże autostopem. Kosztujemy smakołyków, poznajemy historię i zatapiamy się w lokalnej kulturze. Czego chcieć więcej? Jak dosadniej poznać otaczający nas świat jeśli nie z takich książek?

Publikacja podzielona została na różnorodne rozdziały. Każdy z nich to nowe miejsce, nowa podróż, nowe informacje: Argentyna, Ekwador, Peru, Kuba, Meksyk i wiele innych państw, które pozwoliły autorce spełnić najskrytsze marzenia. Przyznaję, zazdroszczę i podziwiam. Całość oczywiście została wydana w pięknej, twardej oprawie, która przetrwa niejedną wyprawę – potwierdzam, już zweryfikowałam jej możliwości! :)

Pozostaje mi polecić Wam tę książkę i odesłać do lektury. Zauważyłam, że wyjątkowo trudno jest mi rozpracować publikacje podróżnicze tak, aby Was zaintrygować, a nie opowiedzieć wszystkiego, co znajdziecie na ich kartach. Wiem jedno – wyprawa przez Amerykę zawsze budzi kontrowersje. Ile byśmy nie zwiedzili, ile programów nie obejrzeli, ile książek nie przeczytali – zawsze dowiemy się czegoś zupełnie abstrakcyjnego, absurdalnego, ale znakomitego i pięknego. Książki Biblioteki Poznaj Świat nie są skierowane wyłącznie do zapalonych podróżników. Napisano je w formie reportażu, niemalże dziennika, który wiedzie nas krok po kroku po realnej, prawdziwej eskapadzie autorów. To oni tworzą historię, to oni opowiadają nam kolejne dni swojej wyprawy i zwracają naszą uwagę na swoje najlepsze wspomnienia. 


Za Resztę Świata dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:


"Australia" Barbary Dmochowskiej, czyli niesamowita podróż z Biblioteką Poznaj Świat!

Wielokrotnie nie mogłam nachwalić się książek z serii Poznaj Świat, publikowanych przez Wydawnictwo Bernardinum. Nie ma się jednak czemu dziwić. Ostatnio, a dokładniej 3 tygodnie temu otrzymałam najnowszą książkę z tej biblioteczki pt. Australia, napisaną przez Barbarę Dmochowską.

Publikacja, tradycyjnie trzyma poziom. Jak każda jednak, rozpoczyna się w inny niż pozostałe sposób. Zanim zabrałam się do lektury, usiadłam w fotelu i próbowałam przemyśleć, z czym kojarzy mi się Australia. Podejrzewam, że punktem odniesienia nawet dla Was nie jest Sydney czy rolnictwo, a… KANGURY! Ot i miła niespodzianka, kiedy książkę już otworzyłam. Pierwszy, bardzo krótki rozdział, poświęcony jest właśnie kangurom i tym, że to dla wielu osób pierwsze (a czasem i jedyne) skojarzenie z tym  kontynentem. Potem jednak przechodzimy do właściwej części książki. Poznajemy Barbarę, jej kompana, Pawła, którzy postanawiają wybrać się właśnie do Australii, by odnaleźć sezonową pracę, pozwalającą im utrzymać się z dnia na dzień w tropikalnym kraju oraz zwiedzić możliwie odległe miejsca tego zakątka świata. Nigdy dotąd nie zwiedzali pozaeuropejskich krain, ze względu na koszty. Jak się jednak okazało foldery, relacje znajomych i temu podobne pozytywnie wpłynęły na ich podejście i postanowili zaryzykować. Mając zapewnione lokum na pierwsze dziesięć dni, zakupili horrendalnie drogie bilety lotnicze (oczywiście, z lotami drogą okrężną) i tak przeniesieni zostaliśmy do malowniczego Sydney, które zachwyca nas już na pierwszej fotografii. Okazuje się, że biegle posługując się językiem angielskim bez trudu możemy odnaleźć pracę w największym mieście Australii, i co ważne – mieszkający tam ludzie zdają się być naprawdę przyjaźnie nastawieni do obcokrajowców.  Tak właśnie rozpoczynamy naszą podróż.

Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na liczne, wspaniałe fotografie zamieszczone w książce. Wielokrotnie marudziłam, że zdjęć jest zbyt mało, albo nie przedstawiają one opisywanego krajobrazu, a tutaj zostałam bardzo mile zaskoczona. Fantastyczne obrazy napotykamy co kilka stron, przenosimy się na skaliste pustkowia, odwiedzamy piękne wybrzeża, oglądamy zachody słońca, układamy się do snu nad taflą Leeawuleena oraz obcujemy z dziką przyrodą, która staje się powoli naszą codziennością.

Bohaterowie, podróżują wyjątkowo godnym pożałowania autem, który lokalnych mieszkańców wprawia w nie lada rozbawienie. Przyznam, że zaśmiałam się w głos, kiedy usilnie próbowali zmienić klocki hamulcowe, ponieważ coś skrzypiało, a „majster”, po wymianie kilku ironicznych zdań,  stwierdził, że najwcześniej mogą je dostać w kolejnym tygodniu. To jednak urok malowniczych krajobrazów – cywilizacja znana im jest wyłącznie z opowieści, a wykorzystują jedynie najpotrzebniejsze środki. Prawdę mówiąc, w Polsce nie jest lepiej. Wiecie, że na co dzień mieszkam w Warszawie, ale pochodzę z bardzo małej miejscowości. Nikogo tam nie dziwi,  że na wymianę stłuczonego lusterka w aucie trzeba zaczekać kilka dni, albo że aptekę zamykają w piątek o godzinie 16:00 i otwierają dopiero w poniedziałek po 9:00. Jakim więc problemem w Australii może być godzina drogi do najbliższego sąsiada? Wydaje mi się, że żadnym. Lokalni mieszkańcy przyzwyczaili się do takiego, a nie innego świata. Im z tym dobrze i nie sądzę, że pragnęliby dokonywać zmian.

Wracając jednak do książki Barbary Dmochowskiej to chciałabym Wam powiedzieć, że odłożę ją na półkę obok propozycji Marka Pindrala. Te dwie publikacje, są moim zdaniem najciekawsze z propozycji Biblioteki Poznaj Świat. Pamiętajcie jednak, że miałam do czynienia tylko z czterema książkami tej serii! Historia jest ciepła, realna, pięknie opisana. Zwiedzamy niesamowitą Australię na kartach pozornie zwykłej książki. Warto dopisać tę publikację do listy książek obowiązkowych dla podróżników z krwi i kości, którzy planują własną eskapadę w kierunku gorącej wyspy położonej na półkuli południowej. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 


"I znowu kusząca Kanada" - zapraszam na wycieczkę do Ameryki Północnej! :)

Kanady trudno nie pokochać. Opisywana w literaturze kraina pełna nieokiełznanego zwierza i przepięknych krajobrazów, zachwyca nas na każdym kroku. Historie rdzennych mieszkańców staramy się wpleść w nasze życie i zrozumieć panującą w danej społeczności kulturę. Czasem opiniotwórcze są relacje z południowo- amerykańskich przebieżek Wojciecha Cejrowskiego, a czasem z podróży protoplasty Boso Przez Świat – Arkady’ego Fiedler’a.

 Autor książki I znowu kusząca Kanada pozwala nam ujrzeć malownicze krajobrazy, dotknąć czystych, źródlanych wód, wspiąć się na najwyższe szczyty i nakarmić małego niedźwiadka z własnej dłoni. Przygodę rozpoczynamy podczas błahego wędkowania, a podziwiamy przy tym nieskażone nowoczesnością łono natury, faunę i florę, o której dzisiaj możemy wyłącznie pomarzyć… Kto by pomyślał, że niebezpieczne niedźwiedzie mogą zaprzyjaźnić się z człowiekiem. Mieszkać w przydomowej izbie i wdzięcznie dziękować za miskę strawy. Niestety jednak biały człowiek, zły biały człowiek, zniszczył i nadal niszczy nieskazitelne piękno stworzone przez matkę naturę. Fiedler opowiada historię białych ludzi, którzy wykorzystując naiwność Indian nieraz spisywali z nimi umowy będąc w gościnie, nigdy jednak nie wyjaśniali ich treści, a kolejnego dnia zbrojnym konwojem żądali opuszczenia ziem, będących już własnością białego człowieka… To smutne. Biały człowiek nauczył się wykorzystywać ludzką naiwność i niewiedzę. Nie tylko karczował lasy, niszczył zielone polany, zabijał dziką zwierzynę, by zbudować nowy, betonowy świat. Nic więc dziwnego, że Indianie nadal żywią urazę do białego człowieka… Przecież wszystko co piękne, dzisiaj zostało zamurowane. Wybaczcie mi ten subiektywny wywód, jednak podczas lektury taka refleksja zakradła się do mojej głowy. Prawdą jest, że z dnia na dzień coraz mniej plemion krąży po świecie, wielu niegdyś rdzennych mieszkańców ma dzieci, którzy od lat jeżdżą mercedesami po amerykańskich ulicach, a wszystko to wykupione zostało kosztem cudownej przyrody, którą tak namacalnie opisał nam Fiedler.

Przepraszam, że tak odbiegłam od tematu, ale jestem zachwycona opisami krajobrazu. Książka tak naprawdę powstała już w 1965 roku i w dużej mierze jest relacją z szóstej wyprawy autora do Kraju Klonowego Liścia. Publikacja opowiada nam o wszystkim – wspomniałam już Wam, że spotykamy Indian, że zwiedzamy cudowne Góry Skaliste, w rzece Parsnip łowimy pstrągi, a w czasie podróży trafiamy na łosie, jelenie, kaczki, niedźwiedzie, a nawet bizony! Poznajemy Kanadę, która nigdy nie będzie dostępna dla szarego zjadacza chleba. Rozmawiamy z ludźmi, którzy należą do rdzennych mieszkańców tych feerii. Łakniemy upajania się pięknem dzikiej przyrody…

I znowu kusząca Kanada to książka napisana lekkim, bardzo plastycznym językiem. Na dobrą sprawę, dotychczas czytane przeze mnie opisy przyrody czy krajobrazów, często przywodziły mi na myśl sienkiewiczowskie powieści i trudno było mi choć odrobinę się do nich przekonać. Tutaj jednak nie miałam z tym żadnego problemu. Książkę czytałam co prawda „na raty”, ale wracałam do niej bardzo chętnie, ponieważ lektura potrafi pochłonąć nas bez reszty. Uważam, że publikację powinny przeczytać wszystkie osoby, które chciałyby kiedyś pojechać do Kanady, ale i osoby, które uwielbiają podróżnicze opowieści. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




A mi... tak się czytało książkę I znowu kusząca Kanada:



Kolejna wyprawa na Wschód - tym razem z Robertem Maciągiem!


Seria podróżnicza „Poznaj Świat” wydawana pod okiem Wojciecha Cejrowskiego jest regularnie uzupełniana w mojej biblioteczce za sprawą Wydawnictwa Bernardinum. Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, by chłonąć lektury w ilości, w jakiej mam to w zwyczaju, ale niewielka dawka turystyki, szczególnie przed snem, to idealne lekarstwo na miniony, ciężki dzień. Książką, którą otrzymałam, nosi tytuł Rowerem w stronę Indii, a wyszła spod pióra Roberta Maciąga. Pan Robert ma już na koncie inną publikację, Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę, a tytuł może świadczyć tylko o tym, że nasz mieszkający w Londynie podróżnik musi uwielbiać rowerowe eskapady. Na dobrą sprawę wcale mu się nie dziwię. Sama pamiętam własne wyprawy (choć daleko im do międzynarodowych podróży), które nieraz zajmowały całe dnie i powodowały, że jako nastolatka powracałam do domu o mało przyzwoitych porach. Taki już los osób, które maniakalnie próbują odkryć „coś nowego”, zwiedzić „coś w sposób niekonwencjonalny i daleki od standardowych folderów biur podróży.

Zanim zaczęłam czytać zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wybrałabym się w podróż do Indii. Trudna sprawa. Może i podoba mi się styl indie clothes & gadget, ale żeby zaraz desperacko zwiedzać to państwo? Co więcej, w przeciągu kilku dni od moich rozmyślań,  ESN przydzieliło mi Turka, którego mam zapoznać z Warszawą, choć sama nigdy bym się nie wybrała do jego rodzinnego kraju. Nawet na wycieczkę! Gdzie w takim razie rozpoczyna się na dobre nasza książkowa przygoda? W tureckim Istambule! I wiecie, co? Już w pierwszym rozdziale zdałam sobie sprawę, że moje uprzedzenia były niesłuszne. Autor przedstawia miasto jako niesamowicie spokojną krainę z wyśmienitą herbatą w każdej z alejek i… brudnymi ulicami, które aż roją się od szkieł i śmieci. Pozostawiający wiele do życzenia upał, towarzyszący nam  z kolei przez całą wycieczkę. To stosunkowo przerażające, bowiem to Polacy wielokrotnie narzekają na wakacyjne temperatury.

Co by jednak nie było, muszę przyznać, że książkę czyta się stosunkowo ociężale. Lektura jest oczywiście ciekawa, opisy opiewają cudowne zdjęcia i naprawdę poznajemy świat wielkiej Azji od bardzo nietypowej strony, to pomimo lekkiego pióra Maciąga (które według Wojciecha Cejrowskiego zostało znacznie poprawione) książka się dłuży. Nie jest to lektura na jeden wieczór. Trzeba ją odłożyć, przemyśleć daną część wyprawy i powrócić do kontynuowania lektury. Nie chciałabym Wam zdradzać, jak wyglądała podróż Ani i Robba, bowiem stracicie to, co najważniejsze w tej propozycji. Zdradzę Wam jednak, że przedstawiony świat jest aż nazbyt realistyczny, a perspektywa przepełniona humorem i naszymi, polskimi stereotypami. Swawolne odkrywanie nowych lądów to najpiękniejsza sprawa, jaką mamy w zasięgu swojej ręki. Maciąg przedstawia nam krajobrazy, które doskonale zna, bowiem widział je już kilkukrotnie podczas swoich dotychczasowych podróży, za to Anna biega z aparatem fotografując zjawiskowe wytwory natury. Jedyne, co nie podoba mi się w tej książce, to drobne przechwycenie stylu od Wojciecha Cejrowskiego. Mam tu na myśli opis pięknego krajobrazu, fauny i flory, której harmonia zostaje zaśmiecona mniej, lub bardziej biodegradowalnym materiałem (dosłownie). To właśnie takie wskazanie palcem nam, czytelnikom, że świat nie jest idealny powoduje, że zaczynamy zdrowiej myśleć o ekologii i otaczającym nas świecie, jednak taka konfrontacja, zawarta w jednym zdaniu, wywołuje niechęć do dalszej lektury. Takie jest moje zdanie.

Na zakończenie pozostawiam z Was z jednym z opisów, który w kolejnych wersach został naruszony wyżej wspomnianym poczuciem humoru autora „Zatrzymaj się na chwilę, a usłyszysz. Ptaki pustyni, pszczoły i trzmiele. Szum turkusowej wody i tokujące w środku drogi gołębie. Stukot własnego serca. Własny, płytki oddech. Żwir i kamienie. Żółto-czarne motyle”. Cytat ten postanowiłam zapisać sobie na małej karteczce, nosić w portfelu i powrócić do niego, kiedy wybiorę się latem na rowerową wycieczkę. Napomknę Wam też tylko, że książka kończy się bardzo ciepło i uświadamia nam, że podróże zbliżają ludzi. Dzięki nim można nie tylko poprawić swoją kondycję fizyczną, odkryć nieznane lądy, czy rozszerzyć swoje horyzonty, ale i odnaleźć miłość na całe życie. Osobiście trzymam kciuki za Anię i Roberta Maciągów, aby wiodło im się jak najlepiej. J I wiecie co? Chyba zakończenie tej historii, w kafejce na stacji metra New Delhi, sprawiło, że nie miałam zamiaru opowiadać Wam technicznych przeżyć (jak skręcanie rowerów, zagwozdek związanych z Hitlerem czy darmowego ulokowania w hotelu), widoków, albo obrazów. Ta książka sięga głębiej, bo do ludzkiego wnętrza. Jest naprawdę świetną propozycją dla osób, które kochają podróże i nie potrafią oderwać się od literatury. „Zwiedzić” karty możecie sami, gdy tylko sięgniecie po tę książkę. Polecam!

„Świat jest przecież pełen Dobrych Ludzi. Wystarczy się odważyć i wyjść im na spotkanie…”


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Pastelowe gdybanki... :)

Dawno nie zaglądałam do mojego Pastelowego Świata, jednak najwyższy czas nadrobić zaległości. Muszę się Wam przyznać, ze nadal waham się nad założeniem FanPage. Z jednej strony goszczę tutaj coraz to więcej Pastelowiczów, ale z drugiej obawiam się niewielkiego zainteresowania na Facebooku przez brak czasu na regularne prowadzenie strony. Blogi mają jedną, wielką zaletę - wystarczy napisać post, opublikować i powrócić tutaj za kilka dni, mało interesując się biegiem zdarzeń. Strona kumulująca fanów czy lajkowiczów to już trudniejsza sprawa. Na chwilę obecną sesja zbliża się wielkimi krokami. Powróciłam więc cała i dość zdrowa do Warszawy, przygotowując się mentalnie do nadchodzących egzaminów. Liczę, że wiele przedmiotów będę miała "z głowy" w terminach zerowych, oraz że zaliczę wszystko, poza programowaniem sieciowym, w tym semestrze. Nastawiłam się już negatywnie do minionego kolokwium, a co za tym idzie - egzaminu także. Czas pokaże. Grunt, że jestem stosunkowo spokojna o liczbę ECTSów. Co by jednak nie było, muszę się troszkę przyłożyć do tych zaliczeń... dla dobra swojego portfela! :D Powrócę pewnie do Was w połowie lutego. Niestety muszę skupić się na sprawach uczelnianych oraz pracy. Siła wyższa. Recenzje jednak będę publikowała na bieżąco, abyście nie czuli się opuszczeni. Przygotowuję nawet obiecany konkurs... tylko z którą książką? Chodzi za mną "Kuszenie" Anne Rice; "Wszystkie smaki namiętności" Lilli Feist, "Pan na ogrodach" Elżbiety Waszczuk czy "Psychologia roztargnienia" Ryszarda Studenskiego? A może biżuteria? Komuś podobały się poprzednie kolczyki? Widziałam jeszcze kilka kompletów! Albo... zestaw kosmetyków? Coś do włosów? Jakiś lakier do paznokci? Tyyyle pomysłów! :D Ale tym zajmę się dopiero w lutym, po sesji. Może jeszcze coś ciekawego wpadnie mi do głowy? A może Wy macie jakiś pomysł? Czekam na propozycje!

Mamy już połowę stycznia, a więc postanowiłam podsumować blogową współpracę  w 2013 roku. Na dobrą sprawę dopiero w listopadzie Pastelowy Niecodziennik zaprzyjaźnił się, po raz pierwszy, z Wydawnictwami: Bernardium oraz ZYSK i S-ka. Później dołączyło Wydawnictwo SQN, Novae Res oraz styczniowa MUZA S.A. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. Uwielbiam literaturę, a dobór książek z tak szerokiej gamy to świetna sprawa! Prawdę mówiąc, zaczęłam tworzyć sobie domową biblioteczkę z otrzymywanych publikacji, choć wiele książek krąży wśród znajomych i przyjaciół, których zachęciłam do czytania. Oto i egzemplarze recenzenckie, otrzymane w 2013 roku: 

Wydawnictwo Bernardinum: 
- Tam, gdzie byłam; Elżbieta Dzikowska
- Chiny, od góry do dołu; Marek Pindral
- Zabawka Boga; Tadeusz Biedzki
- Japonia w sześciu smakach; Anna Świątek

Wydawnictwo SQN
- Kings of Leon. Sex on fire; Michael & Drew Heatley
- Playbook. Podręcznik podrywu; Barney Stinson, Matt Kuhn
- Mądrości Shire; Noble Smith 
- Ostatni Smokobójca; Jasper Ffrode

Wydawnictwo ZYSK i S-ka: 
- Rio Anaconda; Wojciech Cejrowski
- Ubek. Wina i skrucha; Bogdan Rymanowski

Wydawnictwo Novae Res:
- Diety oczami naukowców; Krystyna Monk
- Pan na ogrodach; Elżbieta Waszczuk
- Tak się nie robi; Edyta Łysiak
- Chiny? Dlaczego nie...; Anna Karpa, Katarzyna Karpa

Dwóch ostatnich książek nie zdążyłam jeszcze przeczytać, bowiem wyjazdy rozdzieliły mnie od papierowych przyjaciółek. :) Niedługo pojawi się recenzja każdej z nich, a więc musicie śledzić Pastelowy Niecodziennik. Za  wszystkie otrzymane publikacje, oczywiście, gorąco dziękuję. Mam szczerą nadzieję, że Pastelowa współpraca nadal będzie się rozwijała, przynosząc obustronne korzyści. :) Jakie recenzje pojawią się w najbliższym czasie? 


- Banksy. Nie ma jak w domu, S.Wright; Wydawnictwo SQN
- Kodeks bracholi dla rodziców, B.Stinson; Wydawnictwo SQN
- 52 Zmiany, L.Babauta; Wydawnictwo SQN
- Gdzie jest pingwin?, S.Schrey; Wydawnictwo SQN
- Naziści. Na celowniku sprawiedliwości, D.McKale; Wydawnictwo Muza
- Rowerem w stronę Indii, R.Maciąg; Wydawnictwo Bernardinum




Wyżej wymienione książki jeszcze do mnie nie dotarły, jednak czekam na nie z niecierpliwością. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to do połowy lutego przeczytam 8 książek! Nie byłoby to niczym zachwycającym, gdyby wokół mnie nie roiło się od kolokwiów i egzaminów. Sądzę więc, że jeśli mi się powiedzie, będę w sióóóóódmym niebie. :) Dzisiaj, nareszcie, zabieram się za książkę Edyty Łysiak Tak się nie robi..., mam szczerą nadzieję, że jutro będzie już "po wszystkim" i będę mogła Wam o niej opowiedzieć.


W kwestii życia społecznego i kulturalnego - Skubani wchodzą do kin! Powrócił też Festiwal Pizzy w Pizza Hut. Nie wiem już, gdzie ciągnie mnie bardziej, ale na pewno zagoszczę i w Kinie Femina  i w lokalnej restauracji. :D Napiszę też o filmie Kraina Lodu, który powoli przestaje być aktualny. Hobbita z kolei postanowiłam sobie odpuścić w tym sezonie. Obejrzę za rok. Wszystkie trzy części "na raz". Może wtedy zdołam rzetelnie porównać cały film do książki... :)






Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 




Reportaż z Chin Marka Pindrala

Po otrzymaniu książki Chiny od góry do dołu, bardzo szybko przekartkowałam jej zawartość. Patrząc na zapisane strony i zamieszczone fotografie byłam święcie przekonana, że będzie to kolejny, dość nudny reportaż z perspektywy szarego turysty. Wszystko to sprawiło, że książka Marka Pindrala trafiła na ostatnią pozycję moich lektur. Dzisiaj tego bardzo żałuję, bowiem dawno nie pomyliłam się tak bardzo!

Chiny od góry do dołu to nie jest zwykły reportaż, tuzinkowa relacja ze zdarzeń i opis krajobrazu… Książka ta jest fenomenalnym poradnikiem, który zatytułowałabym „Jak przetrwać w Azji”, i nie bez powodu wato poświecić jej niejeden wieczór.

Marek Pindral, autor a zarazem nasz główny bohater, postanawia odbyć daleką podróż, bo w końcu do Azji, aby rozpocząć nauczanie języka angielskiego na uniwersytecie w Chengdu. Sprawa nie jest prosta, bowiem nie posługuje się on językiem chińskim i nie zna zasad panujących w szkole. Okazuje się, że wszelkie prawa i reguły obowiązujące zarówno uczniów, jak i nauczycieli ustala rządząca Partia Komunistyczna, a żadne odstępstwa nie są akceptowane. Szybko więc uznano, że forma podejmowanych podczas zajęć dyskusji nie należy do przyzwoitych i o mały włos Pindral nie powrócił do swojej ojczyzny. Chiny, jak się okazuje, to bardzo hermetyczne społeczeństwo. Rząd z góry ustala plany na życie mieszkańcom, rodzice zwykli wybierać swoim dzieciom szkoły (bo przecież to oni muszą za nie płacić), mało kto ma w domu ogrzewanie, a i trzęsienia ziemi, niosące śmierć tysiącom jednostek, nikogo nie interesują. Nikt też nie ma prawa widzieć wad w chińskim systemie, nie może łudzić się, że cokolwiek ulegnie zmianie, bo przecież… jest dobrze. Żyją w pokorze, żyją w ciszy, żyją… bez własnego zdania. Jedyną szansą na lepszą przyszłość jest wstąpienie do Partii Komunistycznej, jednak nie każdemu dane czynić te honory...

Pindral zapoznaje nas z tą miej przyjemną odsłoną Państwa Środka. Największa potęga gospodarcza musi trzymać się w ryzach, ażeby z dnia na dzień nie zacząć kuleć na arenie międzynarodowej. Nieraz podczas lektury czujemy zimno na myśl, że mieszkańcy muszą spać w szalikach i czapkach, nieraz zaśmiewamy się, gdy to „starsze pokolenie” wędruje na lokalny jarmark ze zdjęciami swoich synów, córek, wnuków czy kuzynostwa, ażeby dobrze wydać ich za mąż/za żonę. Nieraz też współczujemy mieszkańcom Chin, kiedy trzęsienia ziemi odbierają im rodziny, dorobek całego życia, a rząd bezceremonialnie wręcza plik fałszywych banknotów, kiedy ową życzliwość i chęć pomocy rozgłaszają media. To tak naprawdę smutne bardzo smutne historie, które dzieją się naprawdę... Ludzie tam, jeśli nie należą do wspomnianych już „wyższych sfer”, mają niehumanitarne warunki życia, które nie tylko uwłaczają ich godności, ale i nie pozwalają na normalne funkcjonowanie. Rozdział „Chińska kuchnia od kuchni” opowiada nam, że skrajna bieda zmusiła mieszańców, m.in. do jedzenia szczurów, mrówek, wielbłądzich garbów czy sów, kiedy my nawet nie potrafimy wyobrazić sobie udźca z podwórkowego Burka (spokojnie, zjadane w Chinach psy są hodowlane – podobnie, jak u nas świnie), ponieważ jest to sprzeczne z naszą mentalnością. Dla nas pies, to pies, a nie świąteczna kolacja. Światopogląd jednak z upływem lat i warunków bytowania zawsze ulega zmianie. Tego możemy być pewni.  Z lektury dowiecie się  też, np. że coraz popularniejszym zjawiskiem jest urządzanie striptizu podczas pogrzebu, ażeby ceremonia pochówku zebrała większą ilość gości (ilość osób jest implikacją popularności i sympatii do zmarłego), albo dlaczego niegrzeczne jest zjadanie całej porcji posiłku.

Autor został wrzucony na głęboką wodę. Trafił w objęcia zupełnie innej kultury, standardów i obyczajów, w których przyswojeniu na każdym kroku pomagali mu podopieczni. Muszę przyznać, że pod tym względem Chiny są bardzo intrygujące – mieszkańcy są wyjątkowo życzliwymi, ciepłymi i grzecznymi osobami. Dobre maniery i wychowanie nie leżą w gestii savoir-vivre’u, a zakorzenione zostały w mentalności wszystkich jednostek. Bardzo głęboko zakorzenione.

Uważam, że książkę warto przeczytać i nie polecam jej wyłącznie osobom, które interesują się kulturą wschodu. Ja do nich nie należę, a otrzymałam świetny reportaż, do którego wielokrotnie jeszcze powrócę. Lektura jest przyjemna, kartki przekładamy szybciej i szybciej, uśmiechając się do wielu przeczytanych już fraz (nie wiem, czy istnieje osoba, której nie zabłyszczą się oczy np. na widok pandy! Nie zdradzę Wam, cóż owe zwierzątko robi w tej publikacji, bowiem dowiedzieć tego musicie się sami ;)), a zamieszczone fotografie bardzo pomagają nam w zobrazowaniu poszczególnych fragmentów. Dodam tylko, że książka została wydana w ramach Biblioteki Poznaj Świat, czyli pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
                                                                 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Mały osiołek, a jednak... Zabawka Boga.

Kiedy dostałam informację od Wydawnictwa Bernardinum, że otrzymam książkę Zabawka Boga, przez dobre dziesięć minut byłam skonsternowana. Zapoznałam się z opisem publikacji na stronie Wydawcy, jak również na witrynie Empiku. Cóż tam znalazłam? Zobaczcie sami: Powieść sensacyjno-historyczna oparta na faktach. Znakomicie zarysowane czasy I wieku n.e., pierwszych wspólnot chrześcijan oraz krucjat w Ziemi Świętej na przełomie XII i XIII wieku. Świetnie pokazana Jerozolima, dwór Saladyna w Damaszku, świat templariuszy, zakony we Francji, średniowieczna Etiopia oraz – co niezwykle ciekawe – dokładnie te same miejsca dziś. Trzyma w napięciu od pierwszej strony do rewelacyjnego finału. Recenzenci porównują klimat powieści do dzieła Umberto Eco „Imię róży” i bestsellera Dana Browna – „Kod Leonarda da Vinci”. Zrecenzowanie tak obiecującej książki wydało mi się niełatwym zadaniem, jednak postanowiłam się go podjąć.

Zacznijmy więc od autora,  Tadeusza Biedzkiego – czy ktoś z Was, Drodzy Czytelnicy, słyszał już to nazwisko?  Sama nie kojarzyłam go w pierwszym momencie, jednak – jak się później dowiedziałam -   znany mi już Sen pod Baobabem to właśnie jego publikacja. Najzwyczajniej w świecie podczas lektury nie zwróciłam uwagi na podpis widniejący na okładce. Niemniej - do czego zmierzam - mimo, że  autor Zabawki Boga  nie jest popularny okazuje się, że pisze on bardzo przystępnym, oplatającym sidła czasu językiem. Lektura potrafi wciągnąć nas na kilka godzin i porwać w otchłań starożytności.  Z moich spostrzeżeń wynika, że wiele osób niechętnie sięga po publikacje polskich autorów. Mnie również to dotyczy, jednak jeśli nie będziemy tego robili – nie wyklaruje się nowy Sapkowski czy Pilipiuk. Jeżeli  mowa już o twórczości Tadeusza Biedzkiego mogę śmiało  stwierdzić, że warto sięgnąć po jego książki. Nie bez powodu wspomniany Sen pod Baobabem został uznany za najlepszą książkę podróżniczą  2012 roku. Dzisiaj jednak opowiem Wam o najnowszej powieści tego autora, Zabawka Boga, którą gorąco polecam.

Publikacja, jak już wspomniałam, jest jedną z najnowszych książek wydanych przez Wydawnictwo Bernardiunum. Opis  zakłada, że jest to powieść „sensacyjno-historyczna”, dla mnie jednak zabrakło w nim adnotacji o pewnego rodzaju reportażu, bowiem nie dość, że wędrujemy po starożytności ubarwiając sobie drogę licznymi fotografiami, to poznajemy też psychologiczny zarys społeczeństwa średniowiecznego. Możemy również wywnioskować, co kierowało ludźmi, jak przedstawiali świat i jak daleko brnęła chrystianizacja. Pierwsza część książki jest dla nas wędrówką u boku Miriam i świętego Jana. Przedstawia nam też małego Jefraima, tragedię jego rodziny i przekazanie niezwykłej tajemnicy swojemu wnukowi… Nie zdradzę Wam, co jest motywem głównym owej książki, napomknę tylko, że tytuł „Zabawka Boga”, to klucz całej historii. Sami musicie się przekonać, czy nasi główny bohaterowie rozwiążą zagadkę pozostawioną im przez Andrzeja:

Pojedź tam, gdzie matka była,
Kiedy z Janem uchodziła.
W Jerozolimie rozpocznij,
Odwiedź potem miejsc aż sześć,
A w Efezie już odpocznij.

Zobacz to, co zobaczyli,
Zobacz, co widziałem ja,
A to, co się nie zmieniło,
Rozwiązanie wnet ci da.

Ułatwisz sobie zadanie,
Gdy wykonasz to działanie:
1-4, 2-7, 3-1, 4-2,
5-2, 6-6, 7-5, 8-7,
Tu skończona męka twoje
I w przeszłości męka moja.

Wejdź wtedy w dalszą drogę, ‘
W miejscach obu postaw nogę.
W pierwszym – cuda tam zobaczysz,
W drugim, wierzę – cel wypatrzysz.
Gdy go tylko poznasz, to nie zwlekaj,
Szybko w miejsce to uciekaj.
Wejdziesz w górę tam po skórze,
Skręcisz w prawo, tuż przy murze.

W głębi stoi skrzynia stara,
Nie myśl wcale, że to mara.
W jednej skrzyni skrzynka druga,
A w niej trzecia, niezbyt długa.

Tu skończona twoja droga,
Boś odnalazł rzecz od Boga.
// strona 35-36; Treść Zagadki //                                                        

Książka jest idealna dla miłośników starożytności. Ja osobiście znalazłam  w niej„coś dla siebie”, a był to interesujący reportaż, jak również nota biograficzna o biblijnych postaciach. Nie ukrywam, że niebywale wzbogaciłam swoją wiedzę, choć tak naprawdę nigdy nie interesowała mnie Syria czy Etiopia. Podziwiam jednak wiedzę autora – dbałość o szczegóły i przedstawienie ich w tak przystępny sposób to niebywały  wyczyn! Jeszcze raz zachęcam Was do lektury.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:





Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby - Elżbieta Dzikowska

Nie wiem, czy w naszym zwariowanym świecie wśród miłośników turystyki możliwe jest, by nazwisko „Dzikowska” komukolwiek umknęło. Skąd te przypuszczenia? Ano z książki Tam, gdzie byłam autorstwa nikogo innego, jak żony Tony’ego Halika, czyli Elżbiety Dzikowskiej.

Powieść, o ile tak mogę nazwać tę publikacje, liczy sobie 404 strony zapisane stosunkowo drobną czcionką. Wygląda potężnie? Owszem. Jednak lektura warta jest swojej ceny, a przekonywała mnie o tym każda kolejna stronica. Kiedy otrzymałam przesyłkę od Wydawnictwa Bernardinum nieziemsko skonsternowała mnie waga pudełka. Były w niej, co prawda, trzy publikacje, jednak nie będę ukrywała swojego przerażenia. Szybkim tempem jednak usunęłam zbędną folię i papier, po czym zapadając się w ulubionym fotelu rozpoczęłam lekturę. Pierwszego wieczoru pochłonęłam, dokładnie, 184 strony. Wiedza moja wzbogaciła się o biografię Elżbiety Dzikowskiej, rozpad jej rodziny przez II Wojnę Światową, pobyt w areszcie, stypendium w Meksyku, przyjaźń z prezydentem kraju jak i pierwsze spotkanie z obudzonym w środku nocy, rugającym wspomnianego prezydenta – Tony'm Halikiem.

Książka ta, to tak naprawdę biograficzna podróż Józefy Elżbiety Dzikowskiej, w gronie przyjaciół nazywanej Elżunią. Opowiedziane historie obrazują nam jej ambicje, plany i postawione sobie niegdyś cele. Pokazują, że wzorowa uczennica zostaje doceniona, i że wystarczy garstka ambicji ażeby spełnić swoje marzenia. Czy to jednak wyłącznie gonitwa za tym, czego większość ludzi nigdy nie osiągnie? Na szczęście nie. Dzięki lekturze poszerzyłam swoją wiedzę dotyczącą Majów, Azteków czy Lakandonów, a nawet zwizualizowano mi obrzędy związane z leczeniem białą i czarną magią. Liczne zdjęcia ubarwiały tylko poszczególne historie (każdy rozdział książki to wyselekcjonowany akapit informujący o danej podróży/zdarzeniu). Muszę jednak przyznać, że wielokrotnie brakowało mi opisywanych fotografii, które jak mniemam, pozostały w prywatnej kolekcji Pani Elżbiety, bądź wykorzystano je w programie telewizyjnym Pieprz i Wanilia. Uważam, że wzbogaciłyby one tę publikacje i zaspokoiły żądze niejednego czytelnika. 

Jeśli jednak chodzi o samą fabułę chciałabym jednogłośnie stwierdzić, iż pomysł na książkę okazał się być strzałem w dziesiątkę. Mam tutaj na myśli wspomniane już krótkie, rzeczowe rozdziały. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie jesteśmy obarczeni zbyt dużą ilością informacji, pobieżnie poznajemy wszystkich towarzyszy autorki czy intrygujące opowiastki, po czym przechodzimy do odrębnej części achronologicznej (co powtarza autorka) historii.

Dzikowska oprowadza nas po okolicznych wioskach, nakazuje skosztować lokalnych przysmaków czy halucynogennych grzybów. Opowiada, jak trudne życie wiodą plemiona w chacie ze strzechy, paleniskiem na środku izby i kamiennym, a czasem i mahoniowym łożem, albo jak to rząd amerykański wręczył Indianom ciągnik, którego nikt nie potrafi naprawić… Osobiście, wszystkie te informacje uważam ze cenne, bowiem zarówno moje, jak i przyszłe pokolenia miały będą podstawę do retrospekcji, wzbogacą swoją wiedzę o to, „jak było kiedyś” i „jak im się wiodło”. Czasy się przecież zmieniają...

Jednym mankamentem, na który chciałabym zwrócić uwagę, jest brak przystosowania książki do „mistrzów geografii” (tak, miało to zabrzmieć cynicznie). Mam tu na myśli swoje rozterki podczas lektury, bowiem choć interesuje mnie turystyka, kultura dzisiejszych plemion czy starożytnych aglomeracji, to topografia umknęła z mojej głowy wraz z ostatnią lekcją geografii. Skąd ja mogę wiedzieć, gdzie znajduje się Tikal albo Chalchuapa? Trudno było mi też odszukać na ogólnodostępnej mapie opisywane wioski i niewielkie miasteczka, pomimo ich odwiecznej (dosłownie) świetności. Jeśli powstanie kolejne wydanie książki, idealnym dodatkiem byłaby pojawiająca się, co kilka rozdziałów, mapka wspomagająca czytelników, których wiedza o Ameryce Łacińskiej jest znikoma. Autorka, w głównej mierze, upodobała sobie wędrówkę śladami Majów. Niech więc tak pozostanie.

Tam, gdzie byłam polecam przede wszystkim zwolennikom podróży. Miłośnikom zarówno starożytności, jak i czasów współczesnych, poszukiwaczom przygód, ale i osobom zaciekawionym życiem i działalnością Tony’ego Halika. Dzięki tej książce, a raczej dzięki subiektywnym opisom wydarzeń i dbałością o szczegóły Elżbieta Dzikowska przedstawiła nam prawdziwe oblicze swojego męża. Osobę, która kochała to, co robi. Rozwijała swoje pasje i zainteresowania, a przede wszystkim – spełniała marzenia. Patrząc jednak na nasze XXI-wieczne społeczeństwo odnoszę wrażenie, że historia ta jest nieprawdopodobna. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie minie pięćdziesiąt lat, a znów przeczytam tak przepełnioną zbiegami okoliczności opowieść o młodej studentce sinologii, która została jedną z najsławniejszych dziennikarek. 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:


Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie