­
­

Recenzja książki „Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki”

Skandynawia zawsze mnie fascynowała. Nikt nigdy nie chciał ze mną podróżować w te regiony, mówiąc, że zimno, że drogo, że ludzie niemili, ale... zawsze wydawała mi się dostępna i mało osiągalna. Była miejscem, gdzie człowiek dba o naturę i żyje z nią w zgodzie. Że jest pięknym, fascynującym regionem, w którym można obcować  ze swoimi myślami. 

Finlandia to jednak niezwykłe miejsce na mapie Europy. Otulona puszystym śniegiem przez znaczną część roku, przepełniona ciepłymi, serdecznymi ludźmi z ogromnym dystansem do siebie i poczuciem humoru. Mało kto wie, że właśnie tacy są mieszkańcy tego regionu. Mieszkają na północy, nie łakną atencji i kontaktu, a cechuje ich  spokój, racjonalizm i pragmatyzm, które da się dotrzeć tuż po poznaniu nowej osoby.

Aleksandra Juntunen-Michta odkrywa przed Polakami nowe oblicze Finlandii. Pokazuje słabe i dobre strony tego kraju, mówi o charakterze mieszkańców, ich kulturze i obyczajach, obala też masę stereotypów, przekazywanych z ust do ust. Całą książkę natomiast wypełnia mnóstwo ciekawostek, informacji i wiadomości, potwierdzanych liczbami i faktami. Nie jest to sielska opowiastka o tym, jak wygląda życie w Skandynawii. Jest to niezwykłe spojrzenie na Finów i ich codzienność. 

Zapytacie, czemu Polka zabiera się za opowieść o Finlandii. Otóż Aleksandra Juntunen-Michta jest blogerką, imigrantką, która wyszła za mąż (za Fina) i na północy mieszka  na co dzień. Obcuje z mieszkańcami, ich kulturą i zwyczajami. Zna ich jak mało kto, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Przyznam, że lektura była dla mnie inspirującą przygodą. Zapragnęłam spakować plecak i wsiąść na pokład samolotu. Północ mnie intryguje, fascynuje i przeraża. Jest dzika i piękna, a jednocześnie niebywale nowoczesna i rozwinięta. Naprawdę chciałabym tam pojechać. Sięgnijcie w wolnej chwili po książkę Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki

Wojciech Cejrowski - "Wyspa na prerii", czyli wielki powrót krzu i rdzy!

Podróżnik WC w nowej odsłonie! Niby ta sama książka, pozornie znana historia, a jednak nieco inna publikacja.

    
Po raz pierwszy książkę tę otrzymałam dwa lata temu z polecenia Wydawnictwa ZYSK i S-ka. Zauroczyła mnie wtedy nie tylko historią, barwną i przezabawną opowieścią Wojciecha Cejrowskiego o samotnej, a jednak fascynującej prerii. Zakochałam się w oprawie i fotografiach, a niebawem moim oczom ukazał się kolejny egzemplarz. Inna okładka. Inne fotografie. Inna forma, a treść ta sama. Dziwne, że nadal może intrygować?

Wielu z nas powraca do ulubionych książek. Nie sprawiło mi więc problemu przeczytanie po raz kolejny tej samej publikacji. Dla tych, którzy nie poznali jeszcze Wyspy na prerii zdradzę, że jest to przygoda Wojciecha Cejrowskiego w drewnianym domku na rancho, który wygrał, otrzymał i kupił. Ameryka! Tu wszystko można wziąć, tu ulicę można samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw. wychodek nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada nam o przyrodzie – dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach, nawet o swoim niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa codzienność to kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi rozprawami, przeczytajcie sami: Skoro wiesz już, że najważniejsza na prerii jest blacha, musisz doceniać także znaczenie gwoździ – bez nich Twoja blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I skoro jesteś tu „odpowiednio długo”, na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha, ani najciaśniejsze majtki, ani skafander astronauty. Zawsze się jakoś przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w słoiki i oklejał srebrną taśmą. Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on już tam jest – preriowy kurz, wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.

Nie ukrywajmy, Cejrowski jest mistrzem słowa. Bawi się językiem, wodzi za nos Czytelników i w przezabawny sposób opowiada o wszystkim, co go otacza. Nieważne, czy w grę wchodzi termit „zżerający niebieskie krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania węża (niegrzechotnika)” – zawsze jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z niecierpliwością przewracamy kartki.  Przyznaję, że dawno nie czytałam tak świetnej książki! Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie wymówieniem jego imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i każąc obcinać ich korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet, kiedy biorą go za dziwaka, kiedy to codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii wieści roznoszą się w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii jest dziko, rdzawo i egzotycznie! Jeżeli miałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o nowym wydaniu Wyspy na Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która pięknie prezentuje się na półce, wśród serii Biblioteki Poznaj Świat. Karty książki są subtelnie zdobione, a wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor codziennie oglądał w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego a Korekty! :D Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co Czytelnika bawi najbardziej! 

Gorąco polecam!
"JEST JESZCZE COŚ, O CZYM MĘŻCZYŹNI NIE MAJĄ POJĘCIA: KOBIETA NIGDY NIE ZMIENIA POGLĄDÓW - NIE MUSI, GDYŻ MA WSZYSTKIE NARAZ" - ZAPRASZAM NA "WYSPĘ NA PRERII"

Anatomia góry. Osiem tysięcy metrów ponad marzeniami

Dziś kolejna, fantastyczna książka! Opowieść Rafała Froni o marzeniach, wspinaczce, pięknie ośmiotysięczników i tym, co najważniejsze, czyli obcowaniu z górą. Zapraszam do lektury.  


Rafał Fronia – himalaista, maratończyk, członek projektu Polski Himalaizm Zimowy, który na przełomie lat zdobywał najwyższe i najtrudniejsze góry świata. Przeżył więcej, niż niejeden podróżnik, a dziś postanowił podzielić się swoimi doświadczeniami z czytelnikami w całej Polsce. Książka zapiera dech i zmusza, by sięgnąć po więcej. Sprawdźcie, dlaczego warto ją przeczytać.

Lekturę rozpoczyna zbiór wspomnień autora, krótki zarys credo, które kieruje jego życiem. Okazuje się, że to bliscy motywują go do walki, to dla nich pisze swój dziennik i to oni królują w jego życiu. A dlaczego? Otóż nikt nie chce być sam, zwłaszcza na szczycie wietrznej góry, gdzie brakuje ciepła i bliskości. Dlaczego w takim razie, w całej tej otoczce potrzeb, odczuć i emocji, ludzie świadomie decydują się pokonywać swoje granice, wspinać na szczyty, marznąć, cierpieć, ryzykować własnym życiem, by sięgnąć po marzenia? Jak pokonują swoje słabości, idą do przodu i pomimo magii, drobnego opętania przez szczyt, który króluje nad nimi, świadomie podejmują decyzje i biorą odpowiedzialność za towarzyszy wyprawy? To tylko jedne z wielu pytań, na które odpowie Wam Anatomia góry. Osiem tysięcy metrów ponad marzeniami.

Rafał Fronia, posługując się niezwykle sprawnym, przystępnym dla czytelnika piórem opowiada o najważniejszych wyprawach swojego życia. Wraz z nim będziecie mogli odwiedzić Andy, Himalaje i Karakorum, poznacie najdrobniejsze szczegóły Zimowej Wyprawy na K2, a także wrócicie do podstaw i zwyczajów wśród polskich szczytów. Każdą „górę należy szanować i doceniać”, bez względu na to, czy mamy do czynienia z ośmiotysięcznikiem czy niewielkimi górami w Tatrach czy Karkonoszach. 

Kochani, na zakończenie dodam, że Polski Himalaizm Zimowy to program zrzeszający wszystkich miłośników wspinaczki wysokogórskiej, pozwalający podjąć rywalizację między krajami o zdobycie (podczas zimowego wejścia) najwyższych szczytów świata, a mianowicie gór w Himalajach i Karakorum. To dzięki zorganizowanej wyprawie, pod okiem zdobywców Korony Ziemi, zostają wytyczane nowe szlaki, są eksplorowane nieznane dotąd rejony górskie, jak i  wzmocniona zostaje pozycja kobiet, które także mają szansę uczestniczyć w wyprawach ku zdobyciu ośmiotysięczników. Fantastyczna inicjatywa, tworzona pod okiem koordynatora projektu, Janusza Majera. Sprawdźcie koniecznie.
Sprawdź na stronie Wydawnictwa
Mam wrażenie, że na fali minionych wydarzeń, książki o himalaizmie stały się modne. Chcemy poznawać i próbować doścignąć to, co dla większości ludzi nigdy nie będzie w zasięgu dłoni. Pojawiają się jednak rozmaite publikacje i odsiewanie ziarna od plew staje się niezwykle trudne. Wierzę jednak, że pomimo natłoku literatury górskiej, zdecydujcie się przeczytać powieść Rafała Froni. Nie ukrywam, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Cytując wypowiedź Krzysztofa Wielickiego, mogę potwierdzić, że „czytając tę książkę, poczujecie się tak, jakbyście bylu obok niego, przy padającym śniegu, często dotkliwym mrozie i przerażającym wietrze. Nikt tak jak on nie potrafi oddać tego, co towarzyszy nam w górach”. Naprawdę warto!

Zakochani w świecie. Malezja - Joanna Grzymkowska-Podolak

Myśląc o podróży na dobre rozpoczęcie roku, Co i rusz pojawia się Malezja. Niezwykle piękny, malowniczy kraj, który z pewnością również i Wy będziecie chcieli odwiedzić. Zanim jednak podejmiecie decyzję, zapraszam na recenzję książki właśnie o tym zakątku świata.


Tytułowi Zakochani w świecie to małżeństwo, Joanna Grzymkowska - Podolak i Jarosław Podolak, którzy wzdłuż i wszerz przemierzyli jeden z najbardziej fascynujących rejonów świata. Zabierają nas tam, gdzie zwykły turysta nie dotrze, ale i inspirują, by uciec w mniej uczęszczane rejony, mogąc przy tym poznać prawdziwe oblicze państwa. Aby zagłębić się w ich świat, należy zaczerpnąć również wiedzy na temat kraju. Malezja położona jest w południowo-wschodniej Azji, a jej geograficzna wielkość przypomina obszar Polski. Zdecydowaną przewagę stanowią tam islamiści, ze skłonnościami do radykalizmu, jednak mimo to kraj jest wielokulturowy. Zamieszkują go właściwie wszyscy przedstawiciele południowej Azji, czyli m.in. Malajowie, Hindusi czy Chińczycy. Podróż bohaterów po tym zakątku globu staje się niezwykle interesująca, gdy przychodzi nam pojawić się wśród kompletnie innej kultury i osobowości ludzi. Na kolejne wyróżnienie zasługuje również fakt, że pokazują czytelnikom prawdziwą Malezję. Kraj biednych i bogatych. Nowoczesny i brudny zarazem. 

Książka jest piękną opowieścią o odległej nas Malezji, a jak wszyscy wiemy, każdy kontynent to w zupełnie inny sposób zapisana historia. Ten kraj pewnością fascynuje niejedną osobę i po lekturze również wielu zapragnie go odwiedzić. Na zakończenie należy również pochwalić wydawcę za piękną oprawę książki. Zakochani w świecie to gruba książka, liczy aż stron, nadrukowana na wysokiej jakości papierze i zdobiona została licznymi fotografiami Jarosława Podolaka. Gorąco polecam. Wierzę, że nie będziecie zawiedzeni.

Blondynka w Urugwaju - Beata Pawlikowska

Czytacie książki podróżnicze? Ku mojemu zaskoczeniu, bardzo często sięgam po propozycje Beaty Pawlikowskiej. Zawsze lekko napisane, merytoryczne i przede wszystkim bajkowo zdobione rysunkami autorki książki. Poznajcie Blondynkę w Urugwaju



Niewielkie Państwo w Ameryce Południowej, graniczące pomiędzy Argentyną a Brazylią liczy zaledwie 3,4 mln mieszkańców. Życie tam jednak toczy się własnym szlakiem, czas do godziny 10:00 jakby się zatrzymuje, a lokalne knajpki rozsmakowują nas głównie w mięsnych daniach. Nie brakuje życzliwych ludzi, którzy po chwili odsłonią swoje prawdziwe oblicze ani tajemniczych jegomościów, których nie chcielibyśmy spotkać w najciemniejszej uliczce. Kraj jednak wydaje się bardzo pozytywny, każdy uczeń w szkole dostaje własnego laptopa, a o codzienne flow wielu mieszkańców dba legalny dostęp do marihuany.

Blondynka oprowadza nas po wybrzeżu, poznacie: Colonia del Sacramento, Montevideo i Punta del Ester, przeplecione życiem ludzi, opisami krajobrazu, kulturą i jedzeniem. Wszystko z kolei zwieńczone wieloma pięknymi fotografiami i rysunkowymi adnotacjami. 

Pawlikowska zauroczyła mnie swobodnym podejściem do stworzenia kolejnej książki. W jej świecie słowotwórstwo, brak interpunkcji i kaleczenie zasad gramatyki, które dla nas są istotne na porządku dziennym, dla niej nie mają znaczenia. Nie boi się złej interpretacji, nie konfrontuje z czytelnikiem, zmusza jednak do samodzielnego wyciągania wniosków. Z wieloma przemyśleniami nie potrafiłam zgodzić się podczas lektury, inne z kolei chciałabym przedyskutować, ale całość oceniam jako dobrą. Ogromną stratą był dla mnie brak opisu zabytków, ważnych miejsc turystycznych, które dla przeciętnego turysty starają się gratką, gdy samodzielnie planuje urlop. Mało kto zdecyduje się na samotną wyprawę w sam środek obcej kultury i społeczności. Gdybym miała ocenić książkę, dałabym jej 6/10. 

Zaklęcie podróżne - Michał Głombiowski

Doskonale wiecie, że z niezwykłą dbałością przygotowuję dla Was nowa odsłonę bloga, w której jednym z głównych elementów będzie sekcja Travel. Aby jednak miło rozpocząć nowy rozdział, chciałabym zachęcić Was do lektury książki Zaklęcie podróżne. Kreta od kuchni

W Grecji nigdy nie byłam. Planuję, ale póki co nie jest ona głównym celem moich podróży. Kreta zawsze wydawała mi się miejscem przepełnionym po brzegi turystami, a jako że nie lubię tłumów, niespecjalnie przykładałam wagę do ofert biur podróży. Nie zwróciłam jednak nigdy uwagi na czynnik ludzki, czyli drugą stronę podróżniczych przygód. Polaków często uważa się za ludzi leniwych, kradnących. Włochów za pełnych życia smakoszy. Norwegów za konserwatywnych, chłodnych i pozbawionych uczuć ludzi, a Greków? Mieszkańcy Krety to ludzie, którzy bez trosk i zmartwień żyją w swoim rytmie. Bez sporów, nacisków, obłudy i kłamstwa. Ich życie, pomimo zgiełku i przepychu turystycznych miejscowości jest zupełnie inna, a żaden z tubylców nie ma nic wspólnego z biznesowym orężem. Książka przez chwilę przypominała mi podróże Wojciecha Cejrowskiego. Nasz przewodnik, przemierzył wyspę, by zadbać kulturę, religię, zwyczaje i obrządki jej mieszkańców. Nie raz podczas lektury samodzielnie zastanawiałam się na główną tezą postawioną przez Michała Obsta Głombiowskiego. Autor dołożył wszelkich starań, by zbadać świat Kreteńczyków. Czy życie z dala od fabryk, chemikaliów, suplementów i przede wszystkim ciągłego stresu wpływa na zdrowie, samopoczucie, a co za tym idzie długowieczność? 
Sprawdź na stronie Wydawnictwa
Książki z serii Z różą wiatrów to jedne z moich ulubionych tytułów. Wydawnictwo Dolnośląskie z wielką dbałością przykłada się realizacji swoich publikacji. Każda z książek jest ciekawa, napisana prostym językiem, podzielona na ściśle powiązane ze sobą sekcje. Jeżeli wiec szukacie dobrej literatury podróżniczej, nie licząc na nieskończoną ilość fotografii, a opisy miejsc, zdarzeń i przygód bohaterów, zachęcam was do lektury. Zaklęcie podróżne to nie tylko zwykła książka o wyspie i jej mieszkańcach. To także interesująca pigułka wiedzy, dotycząca wpływu cywilizacji na współczesnych ludzi. Chwila refleksji gwarantowana!

Anna Badkhen - Cztery pory roku w afgańskiej wiosce

Co właściwie wiemy o Afganistanie? Urokliwy kraj w środkowej Azji, położony u stóp pasma Hindukusz i otoczony pustynią Registanu staje się dla Europejczyków tematem tabu, przemilczanym, pomijanym i pogrążony w wojnie. Jak jednak wygląda życie z dala od amerykańskich jednostek? Czym zajmują się zwykli mieszkańcy?

Czytając książkę Anny Badkhen miałam wrażenie, że przenoszę się do krainy odpowiedzialnej przez Wojciecha Cejrowskiego. Autor ten jest dla mnie podróżniczym mistrzem słowa, jednakże ciekawy sposób prezentowania Czterech pór w afgańskiej wiosce zasługuje na uznanie. Książka zabiera nas w nieodkryty ląd, dla wielu dotąd nieznany, ale i dla wielu niezwykle interesujący. Barwna podróż pochłania bez reszty, uwrażliwiając i przerażając czytelnika. Dlaczego? Jak wyobrażacie sobie prawdziwą biedę? Głód, tak potworny, że chcąc chronić dzieci podajcie im używki. Pracę, która nie przekłada się nigdy na poprawę jakości życia. Jeden dywan, 400$ na cały rok, brak prądu i perspektyw… oto życie w afgańskiej wiosce.

Książka jest głęboką podróżą i opowieścią o miejscach, które ominęła cywilizacja. Tak jak na początku nawiązałam do wypraw Wojciecha Cejrowskiego, tak też muszę odnieść się do azjatyckiej podróży Marka Pindrala. Zarówno, Badhken jak i Pindral pokazują szarą codzienność zwykłych ludzi. Bardzo spodobała mi się narracja w książce. Czytając Cztery pory roku w afgańskiej wiosce mamy wrażenie, że towarzyszymy bohaterom reportażu. Pełni podziwu obserwujemy proces wyplatania dywanów, a także gościmy w przepełnionych serdecznością domach mieszkańców Oki. Wbrew pozorom ludziom towarzyszy ciepło, życzliwość i sumienność w wykonywaniu swoich obowiązków. Bohaterowie, choć mają marzenia, godzą się ze swoim losem. Każdego roku historia zostaje zapisana na nowo. Nic się nie zmienia. Nie ma wieżowców, elektryczności i kanalizacji. Kogo byłoby na to stać? Poznajcie zwyczaje, obrządki i kulturę niewielkiej azjatyckiej wioski, by zrozumieć każdą jednostkę kolejno. Wiedza Badkhen dotycząca zarówno geografii jak i społeczeństwa mówi sama za siebie. Brawa dla autorki za tak ciekawy zbiór informacji dla czytelnika.
Kup w księgarni Pan Tomasz
Gorąco polecam książkę Cztery Pory roku w afgańskiej wiosce. Choć odważyłam się na liczne porównania jestem przekonana, że znajdziecie tam ciekawostki dla siebie. Badkhen jest jedyna w swoim rodzaju. Ciekawie opisuje losy mieszkańców, a jej dziennikarskie zacięcie sprawia, że lektura staje się lekka i przyjemna. Całość uczy i pozwala zrozumieć, że wśród pogoni za nowoczesnością jest wiele miejsc, które nadal zostały zapomniane. Za wielkim murem nowoczesności zwyczajni ludzie są wykorzystywani przez handlarzy, a nagroda za włożony wysiłek nadal jest nikła. Miłej lektury.

Poza Horyzont. Polscy podróżnicy - Joanna Łenyk-Barszcz i Przemysław Barszcz

Jesteśmy bardzo dumnym narodem, a jak wiadomo, każdy sukces ma wielu ojców. Zauważyliście, że wiele zagranicznych postaci, od gwiazd, sportowców czy odkrywców nagle, gdy osiągną zawodowy sukces, ma polskie korzenie? 

Zobacz na stronie Wydawnictwa FRONDA

Wielokrotnie nagły poryw mediów jest nie na miejscu, a choć warto chwalić się rodakami, często staje się próbą zbierania owoców z czyjejś ciężkiej pracy. Są jednak ludzie, którzy dokonali rzeczy niemożliwych w trudnych chwilach naszych dziejów. Są też podróżnicy, którzy odkryli nieznane dotąd lądy, zanim wyruszyli w wyprawę ci, których nazwiska do dziś zapisane zostały w podręcznikach historii.

Co powstanie, gdy połączymy dwie inspirujące historie? Kiedy spleciemy wizję przyrodnika z kulturoznawcą i wybierzemy się z nimi w podróż? Joanna Łenyk-Barszcz z wykształcenia jest filozofem i kulturoznawcą, kocha podróże, a na swoim koncie ma już Amerykę Centralną, Południową i Północną, niesamowitą podróż do Rosji nad jezioro Bajkał i Mongolię. Przemysław Barszcz z kolei, leśnik i przyrodnik w jednej osobie, odwiedził m.in. Orinoko, na co dzień dzieląc się z nami swoją wiedzą i doświadczeniem na łamach miesięcznika „Fronda” i tygodnika „wSieci”.

Bogato ilustrowana książka Polscy Horyzonty. Polscy podróżnicy pozwala nam jednak poznać rodaków, którzy przekroczyli pewne granice. Sięgnęli dalej i wspięli się wyżej, niż pozwalała na to wtedy ludzka świadomość. O kolonizacji dziś już wszyscy zapomnieli. Za odkrywców uważamy znakomitych Włochów, Hiszpanów czy Anglików, którzy wielkimi statkami z olbrzymią flotą przemierzali lądy w poszukiwaniu nieodkrytych dotąd zakątków ziemi.

Pierwszy rozdział rozprawia o Świętosławie Storradzie, córce Mieszka I i Dobrawy, siostrze Bolesława Chrobrego. Jak sądzicie? Dlaczego Słowianka z krwi i kości pojawia się w wielu nordyckich sagach i kronikach historycznych? Jako matka trzech króli i żona Swena Widołobrodego i Eryka Zwycięskiego, władcy Danii, Norwegii i Szwecji, na co dzień obchodziła się z wikingami. Dzisiejsze rekonstrukcje pokazują nam, jak wyglądały dawne łodzie tego plemienia, którymi była zmuszona do dalekiej, zamorskiej podróży. Mapa świata rosła w mgnieniu oka. Coraz to nowe miejsca, coraz to szersze horyzonty i oblicza kuli ziemskiej. Tak było ze wszystkimi. Odległe podróże, które nie tylko miały przynieść lepsze jutro nigdy nie zostały nagłośnione. Każda z nich zapamiętana została jako krótka wzmianka historyczna, którą odnaleźli autorzy książki. Jakie ciekawostki mają dla nas jeszcze w tej propozycji? Z pewnością inspirująca podróż do Japonii czy Brazylii. Vasco da Gama odkrył morską drogę do Indii, wiemy o tym wszyscy, a kto odkrył jako pierwszy Brazylię? Czy ktoś kiedyś słyszał Kasprze z Poznania, który przypadkiem znalazł się na pokładzie mistrza i stał się prawą ręką żeglarzy? A może dotarły Was słuchy o Polaku, królu Madagaskaru? Nie? Ja kiedyś słyszałam o Maurycym Beniowskim, polskim podróżniku pochodzenia słowacko-węgierskiego, który drakońskimi metodami zdołał zjednoczyć cały Louisbourg. Za polskiego Marco Polo uważamy też Michała Boyma, również jedną z wielu uznanych przez autorów książki postaci. Był on jednym z pierwszych europejskich sinologów, podróżników, fascynatów kultury Chińskiej, a jego zasługi, znane nam dziś przetrwały już czterysta lat.


Przeczytaj fragment książki

Zachęcam do lektury wszystkich miłośników podróży. Książkę proponuję również tym, którzy są z historią za pan brat i pragną poszerzać swoją wiedzę. Mnóstwo ciekawostek i faktów, których nigdy nie spotkacie w tradycyjnej literaturze to niezwykły atut tej książki. Kolejną zaletą jest zbiór rysunków i grafik, a także język, jakim posługują się autorzy. Zachęcam Was do zapoznania się z fragmentem książki, który z pewnością da Wam odwzorowanie tego, co znajdziecie na jej kartach. Poza horyzonty. Polscy podróżnicy to gratka dla podróżników, którzy nie tylko wychodzą z domu z plecakiem, ale i poszukują inspiracji u źródeł. Ja z pewnością podaruję swój egzemplarz najbliższej przyjaciółce, która życie w busie czy podróż stopem traktuje jako styl życia, a za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Fronda! :)

Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby - Elżbieta Dzikowska

Nie wiem, czy w naszym zwariowanym świecie wśród miłośników turystyki możliwe jest, by nazwisko „Dzikowska” komukolwiek umknęło. Skąd te przypuszczenia? Ano z książki Tam, gdzie byłam autorstwa nikogo innego, jak żony Tony’ego Halika, czyli Elżbiety Dzikowskiej.

Powieść, o ile tak mogę nazwać tę publikację, liczy sobie 404 strony zapisane stosunkowo drobną czcionką. Wygląda potężnie? Owszem. Jednak lektura warta jest swojej ceny, a przekonywała mnie o tym każda kolejna kartka. Kiedy otrzymałam przesyłkę od Wydawnictwa Bernardinum nieziemsko skonsternowała mnie waga pudełka. Były w niej, co prawda, dwie publikacje, jednak nie będę ukrywała swojego przerażenia. Szybkim tempem jednak usunęłam zbędną folię i papier, po czym zapadając się w ulubionym fotelu rozpoczęłam lekturę. Pierwszego wieczoru pochłonęłam, dokładnie, 184 strony. Wiedza moja wzbogaciła się o biografię Elżbiety Dzikowskiej, rozpad jej rodziny przez II Wojnę Światową, pobyt w areszcie, stypendium w Meksyku, przyjaźń z prezydentem kraju jak i pierwsze spotkanie z obudzonym w środku nocy, rugającym wspomnianego prezydenta – Tony'm Halikiem.

Książka ta, to tak naprawdę biograficzna podróż Józefy Elżbiety Dzikowskiej, w gronie przyjaciół nazywanej Elżunią. Opowiedziane historie obrazują nam jej ambicje, plany i postawione sobie niegdyś cele. Pokazują, że wzorowa uczennica zostaje doceniona, i że wystarczy garstka ambicji ażeby spełnić swoje marzenia. Czy to jednak wyłącznie gonitwa za tym, czego większość ludzi nigdy nie osiągnie? Na szczęście nie. Dzięki lekturze poszerzyłam swoją wiedzę dotyczącą Majów, Azteków czy Lakandonów, a nawet zwizualizowano mi obrzędy związane z leczeniem białą i czarną magią. Liczne zdjęcia ubarwiały tylko poszczególne historie (każdy rozdział książki to wyselekcjonowany akapit informujący o danej podróży/zdarzeniu). Muszę jednak przyznać, że wielokrotnie brakowało mi opisywanych fotografii, które jak mniemam, pozostały w prywatnej kolekcji Pani Elżbiety, bądź wykorzystano je w programie telewizyjnym Pieprz i Wanilia. Uważam, że wzbogaciłyby one tę publikacje i zaspokoiły żądze niejednego czytelnika. 

Jeśli jednak chodzi o samą fabułę chciałabym jednogłośnie stwierdzić, iż pomysł na książkę okazał się być strzałem w dziesiątkę. Mam tutaj na myśli wspomniane już krótkie, rzeczowe rozdziały. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie jesteśmy obarczeni zbyt dużą ilością informacji, pobieżnie poznajemy wszystkich towarzyszy autorki czy intrygujące opowiastki, po czym przechodzimy do odrębnej części achronologicznej (co powtarza autorka) historii.

Dzikowska oprowadza nas po okolicznych wioskach, nakazuje skosztować lokalnych przysmaków czy halucynogennych grzybów. Opowiada, jak trudne życie wiodą plemiona w chacie ze strzechy, paleniskiem na środku izby i kamiennym, a czasem i mahoniowym łożem, albo jak to rząd amerykański wręczył Indianom ciągnik, którego nikt nie potrafi naprawić… Osobiście, wszystkie te informacje uważam ze cenne, bowiem zarówno moje, jak i przyszłe pokolenia miały będą podstawę do retrospekcji, wzbogacą swoją wiedzę o to, „jak było kiedyś” i „jak im się wiodło”. Czasy się przecież zmieniają...

Jednym mankamentem, na który chciałabym zwrócić uwagę, jest brak przystosowania książki do „mistrzów geografii” (tak, miało to zabrzmieć cynicznie). Mam tu na myśli swoje rozterki podczas lektury, bowiem choć interesuje mnie turystyka, kultura dzisiejszych plemion czy starożytnych aglomeracji, to topografia umknęła z mojej głowy wraz z ostatnią lekcją geografii. Skąd ja mogę wiedzieć, gdzie znajduje się Tikal albo Chalchuapa? Trudno było mi też odszukać na ogólnodostępnej mapie opisywane wioski i niewielkie miasteczka, pomimo ich odwiecznej (dosłownie) świetności. Jeśli powstanie kolejne wydanie książki, idealnym dodatkiem byłaby pojawiająca się, co kilka rozdziałów, mapka wspomagająca czytelników, których wiedza o Ameryce Łacińskiej jest znikoma. Autorka, w głównej mierze, upodobała sobie wędrówkę śladami Majów. Niech więc tak pozostanie.

Tam, gdzie byłam polecam przede wszystkim zwolennikom podróży. Miłośnikom zarówno starożytności, jak i czasów współczesnych, poszukiwaczom przygód, ale i osobom zaciekawionym życiem i działalnością Tony’ego Halika. Dzięki tej książce, a raczej dzięki subiektywnym opisom wydarzeń i dbałością o szczegóły Elżbieta Dzikowska przedstawiła nam prawdziwe oblicze swojego męża. Osobę, która kochała to, co robi. Rozwijała swoje pasje i zainteresowania, a przede wszystkim – spełniała marzenia. Patrząc jednak na nasze XXI-wieczne społeczeństwo odnoszę wrażenie, że historia ta jest nieprawdopodobna. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie minie pięćdziesiąt lat, a znów przeczytam tak przepełnioną zbiegami okoliczności opowieść o młodej studentce sinologii, która została jedną z najsławniejszych dziennikarek.

Polecam!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:



Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby - Elżbieta Dzikowska

Nie wiem, czy w naszym zwariowanym świecie wśród miłośników turystyki możliwe jest, by nazwisko „Dzikowska” komukolwiek umknęło. Skąd te przypuszczenia? Ano z książki Tam, gdzie byłam autorstwa nikogo innego, jak żony Tony’ego Halika, czyli Elżbiety Dzikowskiej.

Powieść, o ile tak mogę nazwać tę publikację, liczy sobie 404 strony zapisane stosunkowo drobną czcionką. Wygląda potężnie? Owszem. Jednak lektura warta jest swojej ceny, a przekonywała mnie o tym każda kolejna kartka. Kiedy otrzymałam przesyłkę od Wydawnictwa Bernardinum nieziemsko skonsternowała mnie waga pudełka. Były w niej, co prawda, dwie publikacje, jednak nie będę ukrywała swojego przerażenia. Szybkim tempem jednak usunęłam zbędną folię i papier, po czym zapadając się w ulubionym fotelu rozpoczęłam lekturę. Pierwszego wieczoru pochłonęłam, dokładnie, 184 strony. Wiedza moja wzbogaciła się o biografię Elżbiety Dzikowskiej, rozpad jej rodziny przez II Wojnę Światową, pobyt w areszcie, stypendium w Meksyku, przyjaźń z prezydentem kraju jak i pierwsze spotkanie z obudzonym w środku nocy, rugającym wspomnianego prezydenta – Tony'm Halikiem.

Książka ta, to tak naprawdę biograficzna podróż Józefy Elżbiety Dzikowskiej, w gronie przyjaciół nazywanej Elżunią. Opowiedziane historie obrazują nam jej ambicje, plany i postawione sobie niegdyś cele. Pokazują, że wzorowa uczennica zostaje doceniona, i że wystarczy garstka ambicji ażeby spełnić swoje marzenia. Czy to jednak wyłącznie gonitwa za tym, czego większość ludzi nigdy nie osiągnie? Na szczęście nie. Dzięki lekturze poszerzyłam swoją wiedzę dotyczącą Majów, Azteków czy Lakandonów, a nawet zwizualizowano mi obrzędy związane z leczeniem białą i czarną magią. Liczne zdjęcia ubarwiały tylko poszczególne historie (każdy rozdział książki to wyselekcjonowany akapit informujący o danej podróży/zdarzeniu). Muszę jednak przyznać, że wielokrotnie brakowało mi opisywanych fotografii, które jak mniemam, pozostały w prywatnej kolekcji Pani Elżbiety, bądź wykorzystano je w programie telewizyjnym Pieprz i Wanilia. Uważam, że wzbogaciłyby one tę publikacje i zaspokoiły żądze niejednego czytelnika. 

Jeśli jednak chodzi o samą fabułę chciałabym jednogłośnie stwierdzić, iż pomysł na książkę okazał się być strzałem w dziesiątkę. Mam tutaj na myśli wspomniane już krótkie, rzeczowe rozdziały. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie jesteśmy obarczeni zbyt dużą ilością informacji, pobieżnie poznajemy wszystkich towarzyszy autorki czy intrygujące opowiastki, po czym przechodzimy do odrębnej części achronologicznej (co powtarza autorka) historii.

Dzikowska oprowadza nas po okolicznych wioskach, nakazuje skosztować lokalnych przysmaków czy halucynogennych grzybów. Opowiada, jak trudne życie wiodą plemiona w chacie ze strzechy, paleniskiem na środku izby i kamiennym, a czasem i mahoniowym łożem, albo jak to rząd amerykański wręczył Indianom ciągnik, którego nikt nie potrafi naprawić… Osobiście, wszystkie te informacje uważam ze cenne, bowiem zarówno moje, jak i przyszłe pokolenia miały będą podstawę do retrospekcji, wzbogacą swoją wiedzę o to, „jak było kiedyś” i „jak im się wiodło”. Czasy się przecież zmieniają...

Jednym mankamentem, na który chciałabym zwrócić uwagę, jest brak przystosowania książki do „mistrzów geografii” (tak, miało to zabrzmieć cynicznie). Mam tu na myśli swoje rozterki podczas lektury, bowiem choć interesuje mnie turystyka, kultura dzisiejszych plemion czy starożytnych aglomeracji, to topografia umknęła z mojej głowy wraz z ostatnią lekcją geografii. Skąd ja mogę wiedzieć, gdzie znajduje się Tikal albo Chalchuapa? Trudno było mi też odszukać na ogólnodostępnej mapie opisywane wioski i niewielkie miasteczka, pomimo ich odwiecznej (dosłownie) świetności. Jeśli powstanie kolejne wydanie książki, idealnym dodatkiem byłaby pojawiająca się, co kilka rozdziałów, mapka wspomagająca czytelników, których wiedza o Ameryce Łacińskiej jest znikoma. Autorka, w głównej mierze, upodobała sobie wędrówkę śladami Majów. Niech więc tak pozostanie.

Tam, gdzie byłam polecam przede wszystkim zwolennikom podróży. Miłośnikom zarówno starożytności, jak i czasów współczesnych, poszukiwaczom przygód, ale i osobom zaciekawionym życiem i działalnością Tony’ego Halika. Dzięki tej książce, a raczej dzięki subiektywnym opisom wydarzeń i dbałością o szczegóły Elżbieta Dzikowska przedstawiła nam prawdziwe oblicze swojego męża. Osobę, która kochała to, co robi. Rozwijała swoje pasje i zainteresowania, a przede wszystkim – spełniała marzenia. Patrząc jednak na nasze XXI-wieczne społeczeństwo odnoszę wrażenie, że historia ta jest nieprawdopodobna. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie minie pięćdziesiąt lat, a znów przeczytam tak przepełnioną zbiegami okoliczności opowieść o młodej studentce sinologii, która została jedną z najsławniejszych dziennikarek.

Polecam!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:



Kolejna wyprawa na Wschód - tym razem z Robertem Maciągiem!


Seria podróżnicza „Poznaj Świat” wydawana pod okiem Wojciecha Cejrowskiego jest regularnie uzupełniana w mojej biblioteczce za sprawą Wydawnictwa Bernardinum. Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu, by chłonąć lektury w ilości, w jakiej mam to w zwyczaju, ale niewielka dawka turystyki, szczególnie przed snem, to idealne lekarstwo na miniony, ciężki dzień. Książką, którą otrzymałam, nosi tytuł Rowerem w stronę Indii, a wyszła spod pióra Roberta Maciąga. Pan Robert ma już na koncie inną publikację, Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę, a tytuł może świadczyć tylko o tym, że nasz mieszkający w Londynie podróżnik musi uwielbiać rowerowe eskapady. Na dobrą sprawę wcale mu się nie dziwię. Sama pamiętam własne wyprawy (choć daleko im do międzynarodowych podróży), które nieraz zajmowały całe dnie i powodowały, że jako nastolatka powracałam do domu o mało przyzwoitych porach. Taki już los osób, które maniakalnie próbują odkryć „coś nowego”, zwiedzić „coś w sposób niekonwencjonalny i daleki od standardowych folderów biur podróży.

Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 



Marek Pindral i nietuzinkowa podróż do Chin!

Po otrzymaniu książki Chiny od góry do dołu, bardzo szybko przekartkowałam jej zawartość. Patrząc na zapisane strony i zamieszczone fotografie byłam święcie przekonana, że będzie to kolejny, dość nudny reportaż z perspektywy szarego turysty. Wszystko to sprawiło, że książka Marka Pindrala trafiła na ostatnią pozycję moich lektur. Dzisiaj tego bardzo żałuję, bowiem dawno nie pomyliłam się tak bardzo!

Chiny od góry do dołu to nie jest zwykły reportaż, tuzinkowa relacja ze zdarzeń i opis krajobrazu… Książka ta jest fenomenalnym poradnikiem, który zatytułowałabym „Jak przetrwać w Azji”, i nie bez powodu wato poświecić jej niejeden wieczór.

Marek Pindral, autor a zarazem nasz główny bohater, postanawia odbyć daleką podróż, bo w końcu do Azji, aby rozpocząć nauczanie języka angielskiego na uniwersytecie w Chengdu. Sprawa nie jest prosta, bowiem nie posługuje się on językiem chińskim i nie zna zasad panujących w szkole. Okazuje się, że wszelkie prawa i reguły obowiązujące zarówno uczniów, jak i nauczycieli ustala rządząca Partia Komunistyczna, a żadne odstępstwa nie są akceptowane. Szybko więc uznano, że forma podejmowanych podczas zajęć dyskusji nie należy do przyzwoitych i o mały włos Pindral nie powrócił do swojej ojczyzny. Chiny, jak się okazuje, to bardzo hermetyczne społeczeństwo. Rząd z góry ustala plany na życie mieszkańcom, rodzice zwykli wybierać swoim dzieciom szkoły (bo przecież to oni muszą za nie płacić), mało kto ma w domu ogrzewanie, a i trzęsienia ziemi, niosące śmierć tysiącom jednostek, nikogo nie interesują. Nikt też nie ma prawa widzieć wad w chińskim systemie, nie może łudzić się, że cokolwiek ulegnie zmianie, bo przecież… jest dobrze. Żyją w pokorze, żyją w ciszy, żyją… bez własnego zdania. Jedyną szansą na lepszą przyszłość jest wstąpienie do Partii Komunistycznej, jednak nie każdemu dane czynić te honory...

Pindral zapoznaje nas z tą miej przyjemną odsłoną Państwa Środka. Największa potęga gospodarcza musi trzymać się w ryzach, ażeby z dnia na dzień nie zacząć kuleć na arenie międzynarodowej. Nieraz podczas lektury czujemy zimno na myśl, że mieszkańcy muszą spać w szalikach i czapkach, nieraz zaśmiewamy się, gdy to „starsze pokolenie” wędruje na lokalny jarmark ze zdjęciami swoich synów, córek, wnuków czy kuzynostwa, ażeby dobrze wydać ich za mąż/za żonę. Nieraz też współczujemy mieszkańcom Chin, kiedy trzęsienia ziemi odbierają im rodziny, dorobek całego życia, a rząd bezceremonialnie wręcza plik fałszywych banknotów, kiedy ową życzliwość i chęć pomocy rozgłaszają media. To tak naprawdę smutne bardzo smutne historie, które dzieją się naprawdę... Ludzie tam, jeśli nie należą do wspomnianych już „wyższych sfer”, mają niehumanitarne warunki życia, które nie tylko uwłaczają ich godności, ale i nie pozwalają na normalne funkcjonowanie. Rozdział „Chińska kuchnia od kuchni” opowiada nam, że skrajna bieda zmusiła mieszańców, m.in. do jedzenia szczurów, mrówek, wielbłądzich garbów czy sów, kiedy my nawet nie potrafimy wyobrazić sobie udźca z podwórkowego Burka (spokojnie, zjadane w Chinach psy są hodowlane – podobnie, jak u nas świnie), ponieważ jest to sprzeczne z naszą mentalnością. Dla nas pies, to pies, a nie świąteczna kolacja. Światopogląd jednak z upływem lat i warunków bytowania zawsze ulega zmianie. Tego możemy być pewni.  Z lektury dowiecie się  też, np. że coraz popularniejszym zjawiskiem jest urządzanie striptizu podczas pogrzebu, ażeby ceremonia pochówku zebrała większą ilość gości (ilość osób jest implikacją popularności i sympatii do zmarłego), albo dlaczego niegrzeczne jest zjadanie całej porcji posiłku.

Autor został wrzucony na głęboką wodę. Trafił w objęcia zupełnie innej kultury, standardów i obyczajów, w których przyswojeniu na każdym kroku pomagali mu podopieczni. Muszę przyznać, że pod tym względem Chiny są bardzo intrygujące – mieszkańcy są wyjątkowo życzliwymi, ciepłymi i grzecznymi osobami. Dobre maniery i wychowanie nie leżą w gestii savoir-vivre’u, a zakorzenione zostały w mentalności wszystkich jednostek. Bardzo głęboko zakorzenione.

Uważam, że książkę warto przeczytać i nie polecam jej wyłącznie osobom, które interesują się kulturą wschodu. Ja do nich nie należę, a otrzymałam świetny reportaż, do którego wielokrotnie jeszcze powrócę. Lektura jest przyjemna, kartki przekładamy szybciej i szybciej, uśmiechając się do wielu przeczytanych już fraz (nie wiem, czy istnieje osoba, której nie zabłyszczą się oczy np. na widok pandy! Nie zdradzę Wam, cóż owe zwierzątko robi w tej publikacji, bowiem dowiedzieć tego musicie się sami ;)), a zamieszczone fotografie bardzo pomagają nam w zobrazowaniu poszczególnych fragmentów. Dodam tylko, że książka została wydana w ramach Biblioteki Poznaj Świat, czyli pod czułym okiem Wojciecha Cejrowskiego.
                                                                 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:




Co zrobisz gdy ktoś przystawi Ci nóż do gardła, a Ty nagle dostaniesz czkawki? Zapraszam na "Gringo wśród dzikich plemion"

Podróże z Wojciechem Cejrowskim to coś, co lubię najbardziej. Pełne humoru opowieści o tradycjach, obrzędach i kulturze Indian mogą nie tylko zachwycać, ale wzbudzać w nas, współczesnych ludziach, niemałą zadumę. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie życia bez elektroniki, Internetu i naładowanej baterii w laptopie. Nie wspomnę już o dachu nad głową, centralnym ogrzewaniu i kanalizacji! Plemienia osadzające się na coraz to mniejszych terenach (bo przecież biały człowiek uwielbia tworzyć betonowe dżungle), żyjące z dala od cywilizacji nadal sypiają pod gołym niebem, polują na dziką zwierzynę i tak naprawdę nikt o nich nie mówi. Nie mówi, bo nikt nic nie wie. A dlaczego nie wie? Ano dlatego, że biały człowiek nie ma wstępu na terytorium Dzikich. Wojciech Cejrowski zdołał jednak przekroczyć tę niewyraźną granicę, wszedł do wioski Indiańskiej (i to niejednej!), a swoje przygody zapisał na kartach książki Gringo wśród dzikich plemion



Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i wyruszają na spotkanie swoich marzeń.


Książka została po raz pierwszy wydana w 2003 roku, znalazła się niejednokrotnie na liście bestsellerów, a mój egzemplarz od Wydawnictwa ZYSK i S-ka jest Złotą książką z okazji przekroczenia nakładu pół miliona egzemplarzy. Brzmi dumnie, prawda? Mnie jednak wcale nie dziwi sukces publikacji. Prawda jest taka, że sposób opowiadania poszczególnych zdarzeń przez Wojciecha Cejrowskiego bawi nas na każdym kroku. Zaintrygowani przewracamy stronę za stronę, aż w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że lektura już się skończyła. Tak, 300 stron to zdecydowanie za mało. W opowieści Gringo wśród dzikich plemion wędrujemy do Ameryki Południowej, pływamy kajakami, które nagle nie mieszczą się w korycie rzeki, spacerujemy wśród jadowitych pająków, niebezpiecznych węży i kolorowych żab (wiadomo, że im bardziej zwierzątko jest pstrokate, tym rozsądniej byłoby omijać je z daleka) pod okiem specyficznych przewodników – Dzikich! Obnażają oni przed nami zagadki nieokiełznanej dżungli, a autor co i rusz zwodzi nas na manowce nieco zmieniając szlaki (robi to celowo, aby biały człowiek nie trafił w te miejsce i nie rozpoczynał procesów cywilizacyjnych).

Gringo wśród dzikich plemion to nie tylko zapisane kartki, a przede wszystkim wspaniała książka podróżnicza, pełna wyrafinowanego gustu i przezabawnych zwrotów akcji. Przepełniona humorem opowieść o tym, co wydarzyło się naprawdę, choć właściwie nikt nie wie, czy lektura spisana została w odpowiedniej chronologii. :D Gringo… to też przezabawne komentarze korekty, piękne fotografie i masa ciekawostek. Książka tradycyjnie już została wydana w twardej oprawie, a przygody naszego podróżnika zapisano na wysokiej jakości papierze. Zdradzę Wam, że tej publikacji nawet deszcz nie jest straszny! Podczas lektury zostawiłam książkę na chwilę, kiedy to ratowałam kota z opresji, a gdy dostrzegłam jej brak… podziwiałam jak pięknie moknie na huśtawce przed domem. Niemniej, przetrwała i ma się naprawdę dobrze.

A teraz cytat, który słyszeli wszyscy:
Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak... motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie... maślane.

Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie – papillon.
Po hiszpańsku, urocze – mariposa.
Po rosyjsku, kochane – baboćka. 
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.

Zastanawiam się, co powinnam napisać aby zachęcić Was do lektury. Książka jest bardzo czytelna i zgrabnie napisana. Warto zaznaczyć, że Cejrowski ma bardzo specyficzny sposób wysławiania się i przekazywania emocji, ale wierzcie mi, że język jest bardzo przystępny i plastyczny. Autor stara się przedstawiać najrzetelniej swoje przeżycia, czasem aż z nadmierną szczegółowością (mamy tu na przykład kąpiele pod czujnym okiem kobiet z wioski), co pozwala nam zrozumieć codzienność i obyczaje Dzikich. Każdy rozdział, drobną podróż i relacje plemienne podsumowuje „Morałem”, który niejednokrotnie bywa zabawniejszy niż sam opis przeżyć. Uważam, że Gringo wśród dzikich plemion to idealna książka na zimowe wieczory – gdzie chciałoby się powędrować, kiedy śnieg osypuje ziemię i nawet nosa nie chce nam się wystawić poza ciepły kocyk? Gorąco polecam!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu ZYSK i S-ka:







Fragment książki:

Będzie to o opowieść o tropikalnej puszczy.
A także o ostatnich wolnych Indianach.
I o pewnym białym człowieku, który zamieszkał pośród nich.
Choć od pewnego czasu w ogóle nie nosi butów, zamiast majtek wkłada przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywa za pomocą dmuchawki, jest on w gruncie rzeczy taki sam jak Wy. Też kiedyś czytał książki podróżnicze i marzył o dalekich lądach.
Pewnego dnia wstał z fotela, zarzucił sobie na plecy lodówkę i poszedł na pobliski bazar. Wkrótce potem wrócił, wytarł kurz w pustym miejscu po lodówce, a następnie zaczął pakować plecak. Głęboko w kieszeni miał mały zwitek pieniędzy i świeżą rezerwację na samolot.
Tak się to wszystko zaczęło.
Ale od tamtych wydarzeń minął już szmat czasu, natomiast całkiem niedawno, nad jednym z mało znanych dopływów Amazonki...

...brazylijski oddział wojskowy natknął się na ukryte w dżungli tajemnicze obozowisko. Dookoła, w promieniu wielu dni łodzią, nie powinno być żywej duszy. Obszar wielkości Belgii pozostawał niedostępny dla ludzi - oficjalnie jako ścisły rezerwat i strefa przygraniczna, a w praktyce jako ziemia tak niegościnna, że wciąż niezdobyta. Skąd więc nagle pośrodku tej głuszy ślady ogniska oraz całkiem nowa maczeta wbita w pień? Kto tu był, skoro wojsko bardzo dokładnie pilnowało, żeby tu nikogo nie było? Kto i dlaczego porzucił w lesie trzy hamaki, zawieszone pod daszkiem z palmowych liści?

Dwa z nich uplecione indiańskim sposobem - z łyka - nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Ale ten trzeci wywołał sensację. Wykonano go z cienkiej nylonowej płachty, którą po zwinięciu i zgnieceniu dawało się upchnąć w kieszeni spodni. Dowódca patrolu testował to kilkakrotnie: z zachwytem i niedowierzaniem zwijał hamak, chował do kieszeni, potem wyciągał, rozwijał, znowu zwijał, chował... W końcu znudził się, zwinął po raz ostatni, wcisnął w kieszeń i..
- Koniec cyrku!! Nie gapić się! - warknął na żołnierzy wpatrzonych zazdrośnie w jego wypchaną kieszeń.
Warknął bardziej dla zasady, bo powód do zazdrości był wyjątkowo uzasadniony: takich hamaków nie można kupić w żadnym sklepie - znajdują się wyłącznie na wyposażeniu oddziałów specjalnych, są wydawane za imiennym pokwitowaniem, a po akcji trzeba je zdać do wojskowego magazynu.
No i tu tkwił problem: Co oznaczało pojawienie się takiego hamaka na tym odludziu? Dlaczego dyndał pozostawiony w lesie? Kim był jego właściciel?
I gdzie był teraz?

Po konsultacji przez radio, dowódca patrolu otrzymał z bazy w Tabatinga wiadomość, że dwa miesiące wcześniej po okolicy kręcił się pewien biały człowiek. Rozpytywał o możliwość wynajęcia łodzi, dwóch wprawnych myśliwych i przewodnika. W przeciwieństwie do innych gringos, odwiedzających te strony, nie interesowały go ani obserwacje egzotycznego ptactwa, ani poszukiwania rzadkich gatunków orchidei. Nie łapał też motyli do kolekcji. Chciał odnaleźć pewne indiańskie plemię o którym wiadomo trzy rzeczy: jest dzikie, krąży po dżungli stale zmieniając miejsce pobytu i zdecydowanie nie chce, by je ktoś odnalazł.
Niechęć ta przybiera niekiedy znamiona ostentacji. Wówczas na wścibskich intruzów sypią się charakterystyczne czarne strzałki wystrugane z twardego rodzaju drewna. Końcówki tych strzałek mają kolor czerwony, co oznacza, że umoczono je w gęstej, dobrze skoncentrowanej mazi, którą zwykło się określać słowem kurara.
Myśliwi oraz przewodnik, których biały człowiek w końcu znalazł i najął, wrócili do Tabatingi już jakiś czas temu, ale o nim samym nikt nic nie wiedział. Prawdopodobnie także wrócił i zaraz potem odjechał do swego kraju.
Po odebraniu powyższych informacji i wyłączeniu radia, dowódca postanowił wydać komendę "Do łodzi!". Niestety nie zdążył. W chwili, gdy otwierał usta, wleciała mu przez nie mała czarna strzałka. Utkwiła w gardle u nasady języka. Charknął krótko, padł na ziemię, wierzgnął raz czy dwa i momentalnie znieruchomiał.
Zza otaczających obozowisko chaszczy wyleciało jeszcze kilka takich strzałek. Wszystkie były celne. I wszystkie równie zatrute, jak ta pierwsza.
W ciszy, która nagle zapadła, nie dało się usłyszeć nic. Jedynie bardzo wprawne oko myśliwego mogłoby się domyślić kilkunastu nagich ludzkich sylwetek prawie niewidocznych pośród zarośli.
Jedna z tych sylwetek wyszła z gęstwiny, schyliła się nad ciałem dowódcy, wyciągnęła mu z kieszeni hamak i bezszelestnie pobiegła w ślad za pozostałymi członkami swego plemienia, którzy szybkim krokiem oddalali się już z tego miejsca.
Potem, stosownie do okoliczności, nad pobojowiskiem zapadła grobowa cisza.


Kilka godzin później, ciszę tę przerwało coś jakby stęknięcie.
Po dłuższej chwili jeden z trupów mrugnął powieką.
W tym samym czasie kilka metrów dalej ręka martwego dowódcy uniosła się ponad butwiejącą ściółkę...
...i opadła.
Uniosła się znowu...
...i znowu opadła.
Gdyby ktoś żywy obserwował tę scenę to prawdopodobnie albo by zmartwiał ze strachu, albo z wrzaskiem uciekł w ciemny las - pośród zapadającego zmroku umarli budzili się do nocnego życia.
W pewnej chwili, z wyraźnym wysiłkiem, trup dowódcy sięgnął sobie do gardła i wyrwał zatrutą strzałkę. Zaraz potem zwymiotował.
Wkrótce wszystkie trupy poszły w jego ślady. Też zwymiotowały.
To był znak, że trucizna powoli przestaje działać. Ustąpił paraliż, stężałe mięśnie zaczęły się poruszać, z oczu odeszła mgła.




"Niektóre duże konstrukcje wymagają bardziej poważnych ofiar niż płody lam..." - Danuta Gryka i jej "Reszta Świata"

Podróże pod czujnym okiem Wojciecha Cejrowskiego nigdy nie zdołają nas zawieść. Wiem, ponieważ na mojej półce aż rosi się od książek z Biblioteki Poznaj Świat, a wśród nich znalazła się najnowsza publikacja Wydawnictwa Bernardinum, czyli Reszta Świata Danuty Gryki. Jak to się dzieje, że ktoś nagle postanawia zabrać swoje manatki i wyruszyć w podróż życia? Skąd takie skłonności u ludzi i to nie w kwitnącym, szczeniackim wieku? Wydaje mi się, że potrzeba niemałej miłości do podróży, by zwiedzić tak wiele lądów i tak pięknie opisać swoją wyprawę. Co mnie zachwyciło? Ciąg dalszy podróży dookoła świata.
Niestety z pierwszą książką Pani Danuty nie miałam jeszcze styczności. Wiem na pewno, że muszę w wolnej chwili odwiedzić jedną z księgarni by nabyć egzemplarz Pół świata z plecakiem i mężem. Już tytuł bawi, nieprawdaż? Lekko napisana, subtelnie zdobiona i pochłonięta enigmatycznością wyprawa na Wyspę Wielkanocną nie może być dla nas obojętna. Reszta świata to w zasadzie malownicza Ameryka, będąca poniekąd kontynuacją podróży we wspomnianej już książce o zabawnym tytule. Każdy rozdział zaskakuje, każdy odkrywa przed nami piękno i dzikość przyrody, a zarazem masę ciekawostek, lokalnych mitów, legend i faktów oraz obyczajów społeczności, które zapadają głęboko w pamięci Czytelnika. Całość zdobiona jest licznymi fotografiami, bez mała zachwycającymi swoją rozmaitością i ogromem, ach te prerie, wzgórza, wybrzeża i miejskie aglomeracje, a przy tym świetne wyczucie smaku i humor Autorki - coś wspaniałego!

Książka napisana jest bardzo subiektywnie. Śledzimy krok po kroku podróż naszych głównych bohaterów – od mało atrakcyjnych noclegowni, przez poszukiwanie stacji kolejowych po podróże autostopem. Kosztujemy smakołyków, poznajemy historię i zatapiamy się w lokalnej kulturze. Czego chcieć więcej? Jak dosadniej poznać otaczający nas świat jeśli nie z takich książek?

Publikacja podzielona została na różnorodne rozdziały. Każdy z nich to nowe miejsce, nowa podróż, nowe informacje: Argentyna, Ekwador, Peru, Kuba, Meksyk i wiele innych państw, które pozwoliły autorce spełnić najskrytsze marzenia. Przyznaję, zazdroszczę i podziwiam. Całość oczywiście została wydana w pięknej, twardej oprawie, która przetrwa niejedną wyprawę – potwierdzam, już zweryfikowałam jej możliwości! :)

Pozostaje mi polecić Wam tę książkę i odesłać do lektury. Zauważyłam, że wyjątkowo trudno jest mi rozpracować publikacje podróżnicze tak, aby Was zaintrygować, a nie opowiedzieć wszystkiego, co znajdziecie na ich kartach. Wiem jedno – wyprawa przez Amerykę zawsze budzi kontrowersje. Ile byśmy nie zwiedzili, ile programów nie obejrzeli, ile książek nie przeczytali – zawsze dowiemy się czegoś zupełnie abstrakcyjnego, absurdalnego, ale znakomitego i pięknego. Książki Biblioteki Poznaj Świat nie są skierowane wyłącznie do zapalonych podróżników. Napisano je w formie reportażu, niemalże dziennika, który wiedzie nas krok po kroku po realnej, prawdziwej eskapadzie autorów. To oni tworzą historię, to oni opowiadają nam kolejne dni swojej wyprawy i zwracają naszą uwagę na swoje najlepsze wspomnienia. 


Za Resztę Świata dziękuję Wydawnictwu Bernardinum:


"Jest jeszcze coś, o czym mężczyźni nie mają pojęcia: Kobieta nigdy nie zmienia poglądów - nie musi, gdyż ma wszystkie naraz" - zapraszam na "Wyspę na Prerii"

Wakacje to niejednokrotnie czas podróży. Kochamy długie eskapady, słoneczną spiekotę i błogie lenistwo. 
Co jednak zrobić, kiedy pogoda nie dopisuje, na żadne prace nie mamy ochoty, albo najzwyczajniej w świecie męczmy się w środkach lokomocyjnych, by przemieścić się z punktu A do punktu B? Jak zawsze mam dla Was idealne rozwiązanie problemu, a mianowicie lekturę najnowszej książki Wojciecha Cejrowskiego pt. Wyspa na Prerii. Czy warto? TAK!

Gorąco polecam czytanie w podróży, sprawdziłam sama! :D

Przy okazji recenzji książki Rio Anaconda wspominałam, że nienawidzę programów telewizyjnych z serii Boso przez świat, ale literatura to zupełnie inna bajka. Nie ukrywajmy, Cejrowski jest mistrzem słowa. Bawi się naszym językiem, wodzi za nos Czytelników i w przezabawny sposób opowiada o wszystkim, co go otacza. Nieważne, czy w grę wchodzi termit „zżerający niebieskie krzesło”, czy ostra jatka dotycząca „zjadania węża (niegrzechotnika)” – zawsze jest zabawnie, zawsze jest pogodnie i zawsze z niecierpliwością przewracamy kartki.  Przyznaję, że dawno nie czytałam tak świetnej książki! :D

Autor opowiada nam o swoich preriowych przeżyciach. O tym, jak 22 lata temu dostał, wygrał, a w zasadzie kupił drewniany dom wraz z rancho „na końcu druta” i jak po powrocie w to miejsce wygląda jego codzienności. To Ameryka! Tu wszystko można wziąć, tu ulicę można samodzielnie nazwać i nikogo nie dziwi, że tu nawet tzw. wychodek  nie ma zabudowy w tylnej ścianie. Cejrowski opowiada nam o przyrodzie – dzikiej, trawiastej i wietrznej. O zwierzętach, o łowach, nawet o swoim niebieskim krześle. Zaznacza jednak, że „preriowa codzienność to kurz, gwoździe i rdza”, przy czym bawi nas nieziemsko swoimi rozprawami, przeczytajcie sami: Skoro wiesz już, że najważniejsza na prerii jest blacha, musisz doceniać także znaczenie gwoździ – bez nich Twoja blacha byłaby teraz gdzie indziej, prawda? I skoro jesteś tu „odpowiednio długo”, na pewno wiesz, że na prerii nic nie jest Cię w stanie uchronić od kurzu – ani blacha, ani najciaśniejsze majtki, ani skafander astronauty. Zawsze się jakoś przeciśnie. Choćbyś nie wiem jak zakręcał, uszczelniał, zawijał, pakował w słoiki i oklejał srebrną taśmą. Wszędzie, gdzie chciałbyś go nie dopuścić, on już tam jest – preriowy kurz, wraz z tym jego chrupiącym chrzęstem.

 Zachęciłam? Mam szczerą nadzieję, że tak. Autor nie szczędzi nam przezabawnych wątków, jak próby zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem przez lokalnych mieszkańców, mianowicie wymówieniem jego imienia. Jak uchodzi za kryminalistę, kupując dwie choinki (i każąc obcinać ich korzenie) w sklepie z sadzonkami, a nawet kiedy biorą go za dziwaka, kiedy to codziennie rano rzuca swoim niebieskim krzesłem. Na prerii wieści roznoszą się w mgnieniu oka. Na prerii każdy wie wszystko. Na prerii jest dziko, rdzawo i egzotycznie!

Jeżeli miałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o wydaniu Wyspy na Prerii to warto zaznaczyć, że książka została świetnie dopracowana. Otrzymujemy publikację liczącą blisko 300 stron, wydaną w twardej, ciężkiej oprawie, która pięknie prezentuje się na półce. Karty powieści są subtelnie zdobione, a wnętrze ubarwiają liczne fotografie preriowego krajobrazu, który to autor musiał codziennie oglądać w trakcie swojego pobytu. Wielokrotnie stopkę poszczególnych stron zdobią przypisy. Są one w zdecydowanej większości bardzo niekonwencjonalne, bowiem… nie pochodzą od Wojciecha Cejrowskiego, a Korekty! :D Mnóstwo cynicznych, bezpośrednich docinek ze strony Wydawcy to jest to, co Czytelnika bawi najbardziej. 

Zaintrygowani? Gotowi na lekturę? Bawcie się dobrze! :D

Za Wyspę na Prerii dziękuje Wydawnictwu ZYSK i S-ka:


"Podróż, która zmieniła świat. Darwin na pokładzie Beagle'a - Alan Moorehead

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to wszystko się zaczęło? Gdzie wśród szarych zgliszczy historii jest miejsce na ewolucję, znaną nam i poznawaną przez naukowców dzisiaj? Wiemy przecież, że nasze dzieje mają wielu przodków. Był wśród nich Australopithecus, później Neandertalczyk i wraz z nim całe pokolenie z gatunku Homo-, ale… brakuje przecież jednego ogniwa. Spoidła, które jest w stanie złączyć małpokształtnych ze współczesnymi ludźmi. Ekosystemy wodne, środowiska naturalne, organizmy żywe, których szczątki pozostały także zmuszają do zadumy. Dzisiaj zabieram Was w Podróż, która zmieniła świat, wraz z Karolem Darwinem i Wydawnictwem ZYSK i S-ka.

Kto dzisiaj nie słyszał o Darwinie? Lekcje biologii przepełnione są teoriami ewolucji, ale czy jest choć jedna osoba, która rozprawiała, jak to się stało, że przeciętny student medycyny stał się jedną z najznakomitszych postaci w historii świata? Ojciec młodego Karola, medyk z Shrewsburry, nie widział dla syna świetlanej przyszłości. Z nadzieją więc na poprawę losu chłopca, posyłał go do seminarium, ażeby stał się duchownym i zapewnił sobie „jakiś byt”. Darwin jednak przystał na zupełnie inną propozycję. 27 grudnia 1831 na pokładzie Beagle wyruszył w niecodzienną, naukową podróż wraz kapitanem Robertem Fitzroyem.

Kapitan to bardzo niekonwencjonalna postać tej książki. Jest osobą ekscentryczną, święcie przekonaną, co do biblijnej teorii stworzenia świata, która jest dla nas przezabawnym zwrotem akcji przy odkryciach Darwina. Sam Karol z kolei w każdym porcie poświęcał czas na eksplorację pobliskich terenów, kiedy to załoga statku opracowywała nowe mapy z tejże podróży. Czy na pewno chciał obalić powtarzaną przez Fitzroya teorię? Płyniemy jednak Beagle przez blisko 5 lat, wertujemy stronice książki i oniemiali podziwiamy otaczającą nas przyrodę. Nabieramy też szacunku dla każdego z żywiołów. Tak na przykład Alan Moorehead zmusza nas, byśmy byli świadkami śmierci matki z dzieckiem, próbujących uciec ze kadłuba podczas sztormu, aby po chwili oglądać rytualny taniec australijskich  Aborygenów. W tej publikacji nie ma czasu na nudę! Każda strona nas zaskakuje, każda coś odkrywa, a prosty tekst ubarwiają liczne fotografie z ówczesnych czasów.

Alan Moorehead opisał podróż w oparciu o notatki i pamiętniki samego Karola Darwina, dzięki którym nabieramy pewności, że książka jest realnym zapisem jego przygód. Możemy za ich sprawą zbierać cenne okazy botaniczne i geologiczne, które dzisiaj są dla nas jednymi najcenniejszych odkryć. Darwin niestety nie miał pojęcia o wadze swoich eksponatów, ani o ich wielkości dla przyszłych pokoleń… Szeroko rozbudowana wyobraźnia, logiczne myślenie, dokładne notatki - wszystko to doprowadziło, do stawiania kolejnych hipotez i heretyckich wręcz wniosków. 

Książka jest naprawdę  barwnym zapisem podróży Karola Darwina na pokładzie Beagle. Przyznam, że zanim sięgnęłam po tę książkę, zanim zapoznałam się z okładkowym opisem sądziłam, zanim nawet przeczytałam podtytuł, sądziłam, że czeka mnie długi rejs dookoła świata, opisujący piękno przyrody i szczegóły geograficznych odkryć. Wielką niespodzianką była dla mnie podróż u boku Darwina i możliwość liźnięcia historii. Zarówno jego historii, jak i historii świata.

Całość została pięknie skomponowana. Wysoka gramatura papieru, piękna okładka, liczne fotografie. To książka, którą każdy chciałby móc postawić na swojej półce, a zarazem książka, która zaskoczy niejednego czytelnika. 

Gorąco polecam lekturę Podróż, która zmieniła świat. Darwin na pokładzie Beagle'a, szczególnie na te  (miejmy nadzieję, że pełne podróży) wakacje! :D 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu ZYSK i S-ka:



Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie