­
­

Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 



Mądrości Shire, czyli z innej strony Hibbitonu!

Hobbit  czy trylogia Władca Pierścieni to książki, które nikomu nie zdołały umknąć. Może i nie sięgnęli po nie wszyscy wyznawcy Śródziemia – historię Hobbitów zna każdy, bez względu na wiek, płeć czy pochodzenie. Kultowa seria filmowa ogarnęła cały świat, a jej twórca, czyli Peter Jackson zaksięgował na swoim koncie miliony dolarów. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że chciałabym Was zachęcić do przeczytania książki Mądrości Shire napisanej przez jednego ze współautorów scenariuszy powyższych filmów, Noble’a Smith’a.

Przyznam, że do książki miałam trzy, albo i cztery podejścia, ale nie dlatego, że czułam się znudzona czy obruszona znajdującą się weń treścią, a dlatego, że chciałam przeczytać ją „jednym tchem”. Zawsze brakowało mi czasu, natłok obowiązków spadał na moje barki, a Święta Bożego Narodzenia to mało korzystny czas jak na pokaźny plik lektur. Wyobraźcie więc sobie moją uszczęśliwioną minę, kiedy to o godzinie 24:59, w Drugi Dzień Świąt, zabrałam się za lekturę!

Nie twierdzę, że stworzony przez Tolkiena świat nie zachwyca mnie nie każdym kroku. Zazdroszczę temu Panu wyobraźni i kunsztu edytorskiego, którego mi będzie zawsze brakowało bowiem sam Hobbit to książka, która poza obszernym opisem fantastycznych zjawisk czy postaci pokazuje młodzieży dobre i złe maniery, uczy wychowania i zachowania, odnajdując pozytywne emocje w każdym czytelniku. Nie ma więc się czemu dziwić, że tak bardzo chciałam przeczytać Mądrości Shire. Ta książka jest swoistym poradnikiem „Jak żyć długo i szczęśliwie”. Ukazuje nam Hobbitów, którzy cenią sobie dobre maniery, ale i wygodne mieszkanie. Wygląd norek, jakość wykonania i piękno przyrody otaczające ich wioskę. Łatwo też dostrzec,  że wielu z nas oddałoby mnóstwo dóbr materialnych, by rozpocząć hobbickie życie – sielankę pełną jadła, piwa i rodzinnego życia – nie wiem dlaczego, ale korzystając z okazji na usta nasunęła mi się nasza, polska Wigilia. J

Ku sprawom ciekawszym – warto przeczytać Mądrości Shire, jeśli chcecie poznać „od kuchni” cała Tolkienowską serię. Autor wyjaśnia nam wiele zjawisk i sytuacji, które na pierwszy rzut oka nie są tak oczywiste. Dowiadujemy się, że Shire miało przypominać swoim wyglądem jedenastowieczną Anglię, a elfickie imię Gandalfa brzmi: Mithrandirem. Co więcej, każdy rozdział opisany jest reasumującą mądrością, która wcześniej, zostaje szczegółowo wyjaśniona np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”. 

Książka pobudza wyobraźnię, uzupełnia informacje i kreuje nową opinię o poszczególnych postaciach Władcy Pierścieni. Mi bardzo pomogła i bardzo się przydała. Szczególnie, jeśli prawie jak Hobbit, cenię sobie prywatność i dłuuuugi sen! Jeśli byłoby realnym wcielić wszystkie rady zawarte w poradniku, byłabym (niewątpliwie) najszczęśliwszą osobą na ziemi! Dane mi jednak żyć we współczesnym świecie, a Mądrości Shire potraktować niczym kodeks piratów, czyli... wskazówki, a nie wytyczne. 

Jeśli mam być szczera, to jestem zauroczona tą propozycją. Odkładam ją nawet na półkę „Moje ulubione”, gdzie plasuje się obok Wywiadu z wampirem, Smętarza dla Zwierząt czy Innego Świata. Jeżeli jednak chodzi o tłumaczenie czy sam zapis – nie mam żadnych uwag. Lektura jest bardzo przyjemna, wciągająca. Zabiera tylko jedno popołudnie, bawi i fascynuje. Polecam Wam gorąco tę książkę i mam nadzieję, że będziecie równie oczarowani błogą stroną Śródziemia, jak ja.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:


Nadchodzi mrok, jednak czy na pewno mowa o Słońcu? Zapraszam na "Światło się Mroczy"


Georga Martina wszyscy kojarzą z Pieśnią Lodu i Ognia oraz kultowym serialem Gra o tron. Kto by pomyślał, że wśród oręża i batalii znajdzie się miejsce na fantastyczną opowieść w międzygwiezdnej otchłani.

Naszym głównym bohaterem jest Dirk t’Larien, który po siedmiu latach spotyka ukochaną Jenny (takie nadał jej niegdyś imię). Historia jednak nie wyróżniałaby się zupełnie niczym na tle pozostałych produkcji popularnonaukowych, gdyby nie fakt, że nasz bohater zostaje sprowadzony z powodu misji, a dokładniej pewnego rodzaju przysługi...

Gdy tylko trafia na Worlorn – do powoli ginącego świata – czeka na niego wiele niespodzianek. Dirka nie zaskakują wyłącznie konserwatywne zwyczaje Kavalarów, jakimi m.in. jest noszenie broni, ale i przykry fakt, iż jego jedyna wielka miłość jest… zamężna. Informacja ta nurtuje mężczyznę, peszy obecnością Jaana i wprawia w niemałe zakłopotanie. Dirk jednak należy do starożytnych herosów – wiernych i lojalnych, którzy cierpią, gdy składane im obietnice zostają łamane. Nie waha się jednak, gdy jego wybranka potrzebuje pomocy. Wiążąc się z Jaanem wpadła w pewnego rodzaju pułapkę, a oswobodzenie jej nie jest tak proste, jak mogłoby się pozornie wydawać.

Niestety literatura  klasy science fiction nigdy nie należała do moich ulubionych. Gdy zaczęłam czytać – a we wstępie odszukałam całą etymologię powstawania „tego” świata – przychodziły mi na myśl książki z cyklu Star Wars. Za to kiedy już wyobrażałam sobie autolot z laserami, głównym motywem był John Carter. Ot, takie fanaberie. Niemniej, książka daje mnóstwo satysfakcji czytelnikom (nawet tym, którzy uważają Martina za twórcę fantasy). Jest napisana bardzo sprawnie, możemy przekartkować ją w przeciągu dwóch wieczorów bez obawy, że zagubimy wątek. Na dobrą sprawę ja zamieszkałam w krainie niknącego słońca, wraz z bohaterami przeżywałam ich historię i wraz z nimi ją tworzyłam. Mam szczerą nadzieję, że i Wam uda się wkraść do odległych światów... :) 

Przyznam Wam jednak, że momentami czułam się znudzona lekturą. Książka zawiera mnóstwo kompletnie niczego nie wnoszących mitów czy opowieści, które nijak nie odnoszą się do współczesnego Kavalaanu. Wiele elementów i epizodów staje się dla nas oczywistych już po piątym rozdziale, a wzbogaca je tylko nagła wizyta Kavalarovów, mających za nic kodeksy i reguły. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, czy książka mi się podobała. Lektura sama w sobie była bardzo przyjemna, jednak przyznaję się bez bicia – ominęłam kilka stron z opisami i wspomnianymi już filozoficznymi wywodami Martina. Gdybyśmy wycieli te „zbędne” fragmenty, książka uszczupliłaby się do 230-260 stron, a grono zadowolonych czytelników niewątpliwie wzrosłoby o 40%.

Niemniej, jeśli macie wolny wieczór i poszukujecie lekkiej, przyjemnej lektury – zachęcam Was do przeczytania książki Światło się mroczy. Pomimo wspomnianych wad, Martin już intrygował swoim piórem (pierwsze wydanie powstało w 1977 roku). Uważam, że warto przeczytać tę publikację choćby dla samego porównania współczesnej twórczości pisarza, z jego artystycznymi początkami.

Za Światło się mroczy dziękuję Wydawnictwu ZYSK i S-ka


Banksy. Nie ma jak w dom – Steve Wright


Biografie zawsze intrygowały mnie najbardziej. Dookoła słyszymy nazwiska, pseudonimy artystów, którzy po kilkusetstronicowej lekturze okazują się kompletnie innymi osobami, niż zdawało nam się dotychczas. Jakiś czas temu trafiła do mnie wyjątkowo kontrowersyjna biografia pewnego… grafika, pozwolę sobie używać tego określenia, którego twarzy, imienia i nazwiska nikt, poza dobrymi współpracownikami i przyjaciółmi, nie zna. „Anonimowość jest bardzo przydatna, abstrahując już od tego, że pomaga nie dać się złapać. Pozwala zaś na to, żeby sztuka (…) była bardziej trwała” - właśnie tak, o artyście, którego chciałabym Wam przedstawić mówi jeden ze znajomych, Martin Roberts. Czy z powyższego opisu odgadniecie, jaka książka wpadła w moje ręce?

   Banksy. Nie ma jak w dom – Steve Wright 

O grafiku, a dokładniej jego życiu prywatnym nie wiedziałam dotychczas zbyt wiele. Sądziłam, że lektura uzupełni moje braki i pozwoli dopasować znane mi już rysunki do zdarzeń z życia Banksy’ego. Tak też się stało. Książka zawiera mnóstwo informacji nie tylko o autorze, ale i jego mieście – zwiedzamy Bristol „od kuchni”. Wędrujemy po rozmaitych miejscach, poznajemy najpopularniejszych twórców street art’u i momentami zaśmiewamy się do łez na myśl, że policji zorganizowano kurs pozwalający rozróżnić graffiti Banksy’ego od rysunków chuliganów marzących po murach. Album wzbogacony jest o liczne notatki prasowe, skróty wywiadów okraszone fotografiami i kolejne stopnie rozwoju twórczości Banksy’ego. Dla fanów artysty to naprawdę świetna książka uzupełniająca kolekcję, jednak czy osoby postronne, niezwiązane ze Street Art’em, nierozumiejące przesłania czy kwintesencji malowideł na murach będą starały się przyswoić ten zastrzyk wiedzy o Banksy’m? Wydaje mi się, że tak. Mnie bardzo zauroczył sposób wydania publikacji. Najpierw poznajemy Bristol, odkrywamy jego tajemnice i zakamarki, poznajemy twórców najróżniejszych graffiti, ich pobudki i przesłania, po czym wchodzimy w życie Banksy’ego. Sposób patrzenia na świat, który przekazują nam osoby z jego otoczenia, obrazy opisujące bieżące problemy oraz komizm sytuacji związany z prostą, acz kontrowersyjną formą przekazu „nigdy nie wiesz, co spotkasz na murze za rogiem”.

Skoro współczesność mówi nam, że królem popu jest Michael Jackson, królem horroru Stephen King, tak królem Street Art.’u nazwiemy Baksy’ego. I choć wokół z każdego z wymienionych artystów, działają równie zdolne i znane nam osoby, to kluczowe miejsce na podium zawsze należy do najlepszego w swoim fachu. Jeżeli więc chcecie poznać kogoś, kto przez lata swojej twórczości działa pod pseudonimem i ani media, ani prokuratura nigdy poznały jego danych osobowych, a zarazem kogoś, kto sprawia, że uśmiechacie się patrząc na pozornie zwykły kawałek ściany – koniecznie przeczytajcie tę książkę. Sądzę, że warto.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:



Zeznania Niekrytego Krytyka, czyli dzienna dawka literatury od Macieja Frączyka

Nie lubię niespodzianek. Uwielbiam jednak prezenty, a przede wszystkim – dedykowane mi książki. Jeszcze raz dziękuję Sylwkowi i Damianowi za tę publikację. ;*

Na pozycję Macieja Frączyka nigdy, ale to przenigdy nie trafiłabym z własnej, nieprzymuszonej woli. Niekryty Krytyk nie kręci mnie zbytnio choć muszę przyznać, że mówi jasno i rzeczowo o aktualnych problemach. Naśmiewa się z nich. Jednak może wśród dzisiejszego, wygodnego społeczeństwa to jedyny sposób na przekazanie ludziom dość sporej dawki wiedzy w trzyminutowej pigułce? Autor nie obawia się społecznych hejtów, ani dissów. To jego praca. Praca, którą kocha, i która spełnia go zawodowo. Pomaga tym samym innym, bowiem między wierszami znajduje się prosty przekaz „Spełniaj swoje marzenia”. Czego chcieć więcej?

Do książki zbierałam się blisko… 13 miesięcy! Najpierw brakowało mi czasu, później spadł na mnie tuzin wcześniej przygotowanych pozycji, a jeszcze później po prostu mi się nie chciało. Postanowiłam jednak prześledzić Zeznania Niekrytego Krytyka… Czytałam w komunikacji ZTM (uczelnia-dom, dom-uczelnia). Zajęło mi to dwa dni, jednak lekturę przekartkowałam od deski, do deski. I jakie jest moje pierwsze wrażenie? 6/10.

Zeznania Niekrytego Krytyka to „historia prawdziwa”. Zbiór felietonów poruszających bardzo popularną problematykę jak seksualność czy próby samodoskonalenia, ale i prywatne wstawki z życia Macieja Frączyka. To jego opowieść. Jego świat. Jego fabuła. Jego wyobraźnia…

Autor pisze prostym, bardzo przyswajalnym (szczególnie dla roczników 1984+) językiem. Nie stroni od slangowych zajawek, ani licznych wulgaryzmów dodających książce nietuzinkowych barw. Ja z kolei unikam, jak ognia, wszelkich kolokwializmów i o ile „dupa” mi nie straszna (w końcu pochodzę z Kurpiowszczyzny), o tyle wszelkie wyrazy związane z łacińską krzywą, bądź mało przyzwoitym określeniem frędzli są mi odległe. Nie lubię wszystkich tych zwrotów. Uważam, że osoba inteligentna winna zastąpić je równie emocjonalnymi słowami, jakoby sens wypowiedzi pozostał ten sam. ;) Książka Frączyka jednak nie zraża swoich czytelników do kontynuowania lektury. Sądzę nawet, że wierni fani, którzy przywykli do subskrybowania kanału na YT Niekrytego… doskonale znają jego swobodę wypowiedzi i zawarty w głębi przekaz. Mnie nauczono skupiać się na „drugim planie”. Nieważne, czy w grę wchodzi film czy książka. Patrząc z innej perspektywy, zauważamy mnóstwo szczegółów, które nigdy nie wdarłyby się tak bardzo do naszej głowy. Śledzimy nie tylko zapisy rozmów, a ułożenie dekoracji i ozdób, relacje postaci drugoplanowych, ich emocje i przeżycia. Dostrzegamy o niebo więcej, a dzięki temu fabuła staje się dla nas nieco bardziej wartościowa. Podobnie jest z Zeznaniami Niekrytego Krytyka. To tak naprawdę opowieść o tym, jak to się stało, że Maciej Frączyk stał się copywriterem, wcześniej studiującym filologię angielską. Jakim cudem zyskał tak wielu fanów i przede wszystkim  pokazuje nam, że można zarabiać na tym, co sprawia przyjemność.

Czy książka mi się podobała? Trudno stwierdzić. Nie powiem jednak, że była zła. Nawet zdarzało mi się uśmiechnąć podczas lektury. To dobry znak. Nie przepadam jednak za frywolnymi tekstami, które mogą obrazić czyjeś uczucia. Takie też napotkałam. Oczywiście nie twierdzę, że moje uczucia zostały urażone, ale różni ludzie, mogą różnie odebrać tę książkę. Felietony jednak przypadły mi do gustu. To taki… scenariusz kolejnego filmiku Niekrytego. Zwykły monolog, którego łaknie się z każdą stronicą więcej. Gratuluję! 

Was, Moi Drodzy, mogę jedynie zachęcić do lektury, jeśli chcecie poznać (w dużym stopniu) biografię Macieja Frączyka. Z kolei dla fanów Niekrytego Krytyka, także znajdzie się coś miłego. Szczególnie... martwa cisza w temacie "kobiet". :D

Wspomniałam w pierwszym zdaniu o prezencie... a oto i on:


52 zmiany. Zmień swoje życie tydzień po tygodniu


Styczeń to okres, kiedy pełną parą gościmy w naszym życiu „postanowienia noworoczne”. W założeniu pomysł ten jest całkiem fajny, jednak osiągnięcie sukcesu czy wyznaczonego celu to już kompletnie inna bajka. Książką, która ma nas zmotywować, a zarazem pokazać fajny sposób na wcielenie aspiracji w życie jest publikacja 52 zmiany. Zmień swoje życie tydzień po tygodniu Leo Babauta. Autor chce, abyśmy powracali to jego poradnika raz w tygodniu, bowiem wspomniane 52 zmiany to rady, na każdy tydzień roku. Babauta uważa, ze jedynie po kilkudniowym powtarzaniu danego ćwiczenia czy odpowiednio długiej weryfikacji ich przydatności możemy uznać, czy dana zmiana jest dla nas odpowiednia. Na dobrą sprawę, trzeba przyznać mu rację…

Niestety nie mogłam zweryfikować praktyczności tego poradnika, ponieważ otrzymałam go w ramach recenzji i chcąc nie chcąc, muszę Wam napisać, jak się do niego zabrać. Jego wykorzystanie pozostawię na później, i kto wie? Może poznacie moją opinię po przetestowaniu wszystkich opcji?

Książka, jak już wspomniałam, jest zbiorem 52 sprawdzonych pomysłów, jak zmienić swoje życie na lepsze. Nie chodzi tu wyłącznie o kontakty międzyludzkie czy rozsądny stosunek do obowiązków, np. jak uniknąć odkładania spraw na później, ale znajdujemy w tu mnóstwo informacji o zdrowym stylu życia, który niewątpliwie wpływa na nasze zdrowie i samopoczucie. Według mnie, ten poradnik ma zmobilizować czytelników, którzy poszukują jakiejś odskoczni od szarej rzeczywistości. Co więcej, autor kieruje nas na drogę sukcesu, motywuje, pobudza wyobraźnię, sprawia, byśmy odważniej patrzyli na świat. Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, bowiem przy stosunkowo niskiej samoocenie, tuzinkowym toku rozumowania i zaburzonej hierarchii wartości  taka lektura jest idealnym źródłem wiedzy, którą każdy zdoła wykorzystać w swoim życiu. Podoba mi się też sposób opracowania. Autor tłumaczy nam powody naszych niedoskonałości, po czym opowiada o przewidywanych skutkach tylko po to, by  krok po kroku opisać ćwiczenie przeznaczone na dany tydzień. Wszystko z kolei opatrzone jest bardzo ciekawym doborem (prostego) słownictwa, dzięki czemu lektura sprawia nam satysfakcje, a podświadomość aż rwie się do weryfikacji słów Babauty.

Książkę gorąco polecam wszystkim, którzy chcą zmienić swoje życie oraz osobom, którym brakuje wytrwałości w postanowieniach noworocznych. Kto wie? Może zmobilizujecie się na tyle, że składane sobie deklaracje uda się Wam wcielić do codziennego planu dnia? Dzisiaj trzymam za Was kciuki i… zabieram się za polecaną przez autora misję na pierwszy tydzień – dwuminutową medytację! Podobno metodą małych kroczków można osiągnąć niesamowite efekty. Najważniejsze, to dołożyć wszelkich starań, aby nasz cel był głównym priorytetem, nie zniechęcać się porażkami i wybrać indywidualną drogę sukcesu. Pamiętajcie, że nie musicie wszystkich tych zasad wcielać w życie. Rozumiem to ja, ale i rozumie to autor, który wielokrotnie zapewnia czytelników, że wszystko zależy od predyspozycji danej jednostki. Gorąco więc Wam polecam tę książkę. Przeczytajcie i sami wybierzcie odpowiedni dla siebie wariant, a nuż uda się Wam zmienić swoje życie. :)


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN: 


Naziści na celowniku sprawiedliwości... Czy to realne?

Zawsze Wam mówiłam, że uwielbiam czytać biografie, a jeśli w grę wchodzą jakże popularnie sformułowane „historie germańskich oprawców” zaczynam uśmiechać się od ucha do ucha i czytam z zapartym tchem. Tak też się stało, kiedy trafiła do mnie książka Naziści na celowniku sprawiedliwości autorstwa Donalda McKale. Nie jestem oczywiście żadnym typem despoty czy sadysty, po prostu zawsze ciekawiły mnie losy ludzi, zwykłych szarych jednostek, w okresie II Wojny Światowej.

Nie od dzisiaj wiadomo, że obozy koncentracyjne i cała idea III Rzeszy o eksterminacji Żydów była bestialskim aktem ludobójstwa. Podzielili oni ludzi na klasy, wyselekcjonowali jednostki „aryjskie”, a resztę skierowali do katorżniczej pracy, a później - do stracenia. Książka przypomina nam, że Niemcy bardzo poważnie potraktowali rozkazy dotyczące czystek rasowych, bez względu na narodowość czy pochodzenie. Mam tutaj na myśli obiecywany „lepszy świat/sanatorium/ośrodek pomocy” dla osób niepełnosprawnych, których… po prostu zabito pomimo tego, że byli rodowitymi Niemcami. Żołnierze tępo wykonywali rozkazy swoich przełożonych. Zabijali, ponieważ bali się konsekwencji i oskarżenia o dezercję. Takie są zasady wojny. Pod tym względem żaden naród nie był „lepszy”. Jedyne, co mogli - nie katować ludzi „dla zabawy”. Właśnie to powinno stać się głównym aktem oskarżenia w trakcie każdego, z opisywanych przez autora przesłuchań czy procesów. Na dobrą sprawę – podczas wojny każdy z nich walczył o swoje życie, a biologia i natura ludzka mówi nam, że kiedy obawiamy się o siebie, swoją rodzinę, swoich bliskich – posuniemy się do wszystkiego, nawet rzeczy najbardziej sprzecznych z kanonem moralnym. O tym autor nie mówi, choć szczegółowo przedstawia nam biografię oprawców, którzy uciekli przed sprawiedliwością, a historia nie zdołała się o nich upomnieć. Regularnie przez kolejne stronice przewija nam się Adolf Hitler, Hans Frank, Hermann Görling czy Franz Stangl – postaci, których przedstawiać nie trzeba, ale także „Anioł Śmierci”, czyli Josef Mengele przeprowadzający najrozmaitsze doświadczenia medyczne w bloku X, Wilhelm Boger oprawca uwielbiający „Huśtawkę” dającą bezpośredni dostęp do genitaliów przesłuchiwanego (szczegóły musicie sprawdzić sami), bądź Irma Grese – najpiękniejsza sadystka za obozowymi murami…  

Książka ta jest przede wszystkim zbiorem biografii, które wyłaniają się w trakcie rozmów z byłymi więźniami obozów, bądź podczas bezpośredniej weryfikacji w trakcie procesów. Autor bardzo obszernie opisuje wszystkie zdarzenia, dba o szczegóły, a więc pomaga nam w odbiorze tej książki. Moja wiedza dotycząca okresu II wojny światowej jest jednak bardzo obszerna. Wiele zamieszczonych informacji o aryzacji oraz idącej za nią „kwestii żydowskiej” wiedziałam już wcześniej. Nie znaczy to jednak, że książka była dla mnie bezużyteczna. Wręcz przeciwnie, pierwszego dnia, zaraz po otrzymaniu publikacji przeczytałam prawie 200 stron w niespełna godzinę. Pokaźny gabaryt, przy tak świetnym piórze autora to niewielkie wyzwanie dla każdego czytelnika. Przyznam się Wam, że bardzo przeraziła mnie grubość tej książki, ponieważ wydawała się być wprost nieproporcjonalna do ilości nauki, którą mam teraz na głowie. Okazuje się jednak, że nie było się czego obawiać. Osoba, która interesuje się poczynaniami hitlerowców, równoległymi „oswobodzeniami” przez NKWD oraz losem ludzi, po których kompletnie nic nie pozostało przeczyta tę książkę jednym tchem. Gdyby tego było mało, warto wzbogacić swoją wiedzę o procesy w Norymberdze, na których terminy celowo zostały nałożone pozostałe rozprawy niemieckich oprawców, ale już na terenie ZSRR! NKWD załatwiało swoje sprawy w cieniu prawdziwych batalii na ławach sądowych. Nikt więc nie zwracał uwagi na kolejne mordy i współprace nawiązane przy wschodniej granicy…

Książka Naziści na celowniku sprawiedliwości ukazuje nam też zbiorowe przerzucanie odpowiedzialności za masową eksterminację Żydów, czyli, dzisiaj nam znany, Holocaust. Wielu Oberstgruppenführerów (generałów SS) łkało podczas procesów, mówiło, że nie byli poinformowani o „kwestii żydowskiej”, ani nie czują odpowiedzialności za masowe zbrodnie. Lista kłamstw i oszczerstw, które latami powtarzane zostały zapisane w protokołach i stały się jedynym (poza zeznaniami ofiar) dowodem w sprawie. Nie sposób się dziwić, że najwięksi zbrodniarze w historii zostali uniewinnieni, bądź osadzeni w nowoczesnych więzieniach, którym daleko do warunków Alcatraz, bądź nieco bardziej tematycznego - Auschwitz Birkenau. Oczywiście niejeden adwokat wyciągnął swojego klienta, któremu później dane było umrzeć w domowym zaciszu pomimo tego, że jego koledzy zawiśli na szubienicy.

Naziści na celowniku sprawiedliwości to bardzo ciekawa propozycja, jednak nie dla każdego czytelnika. Musicie mieć w sobie tego „bakcyla”, który będzie śledził historię przodków z zapartym tchem i gdzieś w duchu, współczując im, nadal próbuje dosięgnąć sprawiedliwości. Jeśli jednak przygotowujecie się do konkursu związanego z historią współczesną – także wzbogacicie swoją wiedzę o bardzo cenne informacje. Muszę powtórzyć słowa Thomasa Carlyle’a, który jasno stwierdził, że „historia to niezliczone biografie”. Słowa te są aktualne dzisiaj oraz będą przez kolejne wieki. To ludzie tworzą historię, to oni oscylują pomiędzy dobrem, a złem. To od nich zależy, jak będzie wyglądał kolejny dzień, to ich decyzje mogą zniszczyć świat… Naziści na celowniku sprawiedliwości pokazują, jak wiele leży w gestii poszczególnych jednostek.



Za książkę dziękuję Wydawnictwu MUZA:




Viola Organista... czy ktoś z Was słyszał o tym instrumencie?

Polacy są zwykle niedoceniani. Na arenie międzynarodowej rzadko kiedy słyszymy o znakomitych projektach czy koncepcjach, bowiem są one „mało medialne”. Środowisko dziennikarskie z kolei pomija rzeczy ciekawe, intrygujące, godne podziwu. Brniemy ku popularyzowaniu informacji zbędnych, wszędzie widzimy nagłówki związane z potężnymi katastrofami, albo sztampowymi bataliami naszych polityków. Przyznajcie, czy ktoś z Was słyszał o Sławomirze Zubrzyckim?

Źródło: Google


Ten Pan pochodzi z Krakowa, gdzie w 1988 roku ukończył Akademię Muzyczną w klasie fortepianu profesora Tadeusza Żmudzińskiego. W 2012 roku z kolei skonstruował pewne urządzenie. Zwie się ono Viola Organista, a jego pierwotną konstrukcję wymyślił, wszystkim znany, Leonardo da Vinci. Szkic, zawierający najważniejsze elementy i założenia, znalazł się w tzw. Kodeksie Atlantyckim, czyli największym zbiorze notatek kompozytora, zawierającym informacje z najważniejszych, jak na człowieka renesansu przystało, dziedzin nauki: astronomii, medycyny, botaniki, architektury czy muzyki.
źródło: Wikipedia, Kodeks Atlantycki
źródło: Google

Nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zachowały się te oryginale rysunki i schematy, które posłużyły Panu Sławomirowi do rekonstrukcji instrumentu. Nie była to jednak pierwsza próba stworzenia Viola Organista, bowiem i Niemcy i Włosi, a konkretniej Hans Haider i Akio Obuchi (choć Obuchi Włochem on nie jest, to właśnie w Genui zagrał pierwszy koncert na fortepianie smyczkowym), poznali magiczne dźwięki płynące spod strun machiny. Co jednak skłoniło naszego rodaka do tak mozolnej, bo trwającej blisko trzy lata, pracy nad rekonstrukcją? Pasja, zainteresowanie i przede wszystkim… ciekawość. Od czasów Leonarda da Vinci projekt poszedł w zapomnienie. Nikt o nim nie słyszał, ani nikomu nie udało się go w idealnie odtworzyć – Viola Organista pochodząca z Norymbergii, zaprojektowana przez Haidera, zaginęła. Sam Leonardo z kolei nie zdołał wykonać instrumentu przed swoją śmiercią, trudno jednak było stworzyć współczesny klawiolin ok. 530 lat temu. Wszystkich jednak zastanawiało, jaki dźwięk może wydobywać się z instrumentu, który na pozór wygląda jak typowy fortepian? Okazuje się, że to nie tylko pianino! Viola Organista to również instrumenty smyczkowe… feeria dźwięków wydobywająca się z  bardzo potężnej konstrukcji, zastępująca wizytę w filharmonii.


Posłuchajcie sami: 


Pastelowe gdybanki... :)

Dawno nie zaglądałam do mojego Pastelowego Świata, jednak najwyższy czas nadrobić zaległości. Muszę się Wam przyznać, ze nadal waham się nad założeniem FanPage. Z jednej strony goszczę tutaj coraz to więcej Pastelowiczów, ale z drugiej obawiam się niewielkiego zainteresowania na Facebooku przez brak czasu na regularne prowadzenie strony. Blogi mają jedną, wielką zaletę - wystarczy napisać post, opublikować i powrócić tutaj za kilka dni, mało interesując się biegiem zdarzeń. Strona kumulująca fanów czy lajkowiczów to już trudniejsza sprawa. Na chwilę obecną sesja zbliża się wielkimi krokami. Powróciłam więc cała i dość zdrowa do Warszawy, przygotowując się mentalnie do nadchodzących egzaminów. Liczę, że wiele przedmiotów będę miała "z głowy" w terminach zerowych, oraz że zaliczę wszystko, poza programowaniem sieciowym, w tym semestrze. Nastawiłam się już negatywnie do minionego kolokwium, a co za tym idzie - egzaminu także. Czas pokaże. Grunt, że jestem stosunkowo spokojna o liczbę ECTSów. Co by jednak nie było, muszę się troszkę przyłożyć do tych zaliczeń... dla dobra swojego portfela! :D Powrócę pewnie do Was w połowie lutego. Niestety muszę skupić się na sprawach uczelnianych oraz pracy. Siła wyższa. Recenzje jednak będę publikowała na bieżąco, abyście nie czuli się opuszczeni. Przygotowuję nawet obiecany konkurs... tylko z którą książką? Chodzi za mną "Kuszenie" Anne Rice; "Wszystkie smaki namiętności" Lilli Feist, "Pan na ogrodach" Elżbiety Waszczuk czy "Psychologia roztargnienia" Ryszarda Studenskiego? A może biżuteria? Komuś podobały się poprzednie kolczyki? Widziałam jeszcze kilka kompletów! Albo... zestaw kosmetyków? Coś do włosów? Jakiś lakier do paznokci? Tyyyle pomysłów! :D Ale tym zajmę się dopiero w lutym, po sesji. Może jeszcze coś ciekawego wpadnie mi do głowy? A może Wy macie jakiś pomysł? Czekam na propozycje!

Mamy już połowę stycznia, a więc postanowiłam podsumować blogową współpracę  w 2013 roku. Na dobrą sprawę dopiero w listopadzie Pastelowy Niecodziennik zaprzyjaźnił się, po raz pierwszy, z Wydawnictwami: Bernardium oraz ZYSK i S-ka. Później dołączyło Wydawnictwo SQN, Novae Res oraz styczniowa MUZA S.A. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. Uwielbiam literaturę, a dobór książek z tak szerokiej gamy to świetna sprawa! Prawdę mówiąc, zaczęłam tworzyć sobie domową biblioteczkę z otrzymywanych publikacji, choć wiele książek krąży wśród znajomych i przyjaciół, których zachęciłam do czytania. Oto i egzemplarze recenzenckie, otrzymane w 2013 roku: 

Wydawnictwo Bernardinum: 
- Tam, gdzie byłam; Elżbieta Dzikowska
- Chiny, od góry do dołu; Marek Pindral
- Zabawka Boga; Tadeusz Biedzki
- Japonia w sześciu smakach; Anna Świątek

Wydawnictwo SQN
- Kings of Leon. Sex on fire; Michael & Drew Heatley
- Playbook. Podręcznik podrywu; Barney Stinson, Matt Kuhn
- Mądrości Shire; Noble Smith 
- Ostatni Smokobójca; Jasper Ffrode

Wydawnictwo ZYSK i S-ka: 
- Rio Anaconda; Wojciech Cejrowski
- Ubek. Wina i skrucha; Bogdan Rymanowski

Wydawnictwo Novae Res:
- Diety oczami naukowców; Krystyna Monk
- Pan na ogrodach; Elżbieta Waszczuk
- Tak się nie robi; Edyta Łysiak
- Chiny? Dlaczego nie...; Anna Karpa, Katarzyna Karpa

Dwóch ostatnich książek nie zdążyłam jeszcze przeczytać, bowiem wyjazdy rozdzieliły mnie od papierowych przyjaciółek. :) Niedługo pojawi się recenzja każdej z nich, a więc musicie śledzić Pastelowy Niecodziennik. Za  wszystkie otrzymane publikacje, oczywiście, gorąco dziękuję. Mam szczerą nadzieję, że Pastelowa współpraca nadal będzie się rozwijała, przynosząc obustronne korzyści. :) Jakie recenzje pojawią się w najbliższym czasie? 


- Banksy. Nie ma jak w domu, S.Wright; Wydawnictwo SQN
- Kodeks bracholi dla rodziców, B.Stinson; Wydawnictwo SQN
- 52 Zmiany, L.Babauta; Wydawnictwo SQN
- Gdzie jest pingwin?, S.Schrey; Wydawnictwo SQN
- Naziści. Na celowniku sprawiedliwości, D.McKale; Wydawnictwo Muza
- Rowerem w stronę Indii, R.Maciąg; Wydawnictwo Bernardinum




Wyżej wymienione książki jeszcze do mnie nie dotarły, jednak czekam na nie z niecierpliwością. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to do połowy lutego przeczytam 8 książek! Nie byłoby to niczym zachwycającym, gdyby wokół mnie nie roiło się od kolokwiów i egzaminów. Sądzę więc, że jeśli mi się powiedzie, będę w sióóóóódmym niebie. :) Dzisiaj, nareszcie, zabieram się za książkę Edyty Łysiak Tak się nie robi..., mam szczerą nadzieję, że jutro będzie już "po wszystkim" i będę mogła Wam o niej opowiedzieć.


W kwestii życia społecznego i kulturalnego - Skubani wchodzą do kin! Powrócił też Festiwal Pizzy w Pizza Hut. Nie wiem już, gdzie ciągnie mnie bardziej, ale na pewno zagoszczę i w Kinie Femina  i w lokalnej restauracji. :D Napiszę też o filmie Kraina Lodu, który powoli przestaje być aktualny. Hobbita z kolei postanowiłam sobie odpuścić w tym sezonie. Obejrzę za rok. Wszystkie trzy części "na raz". Może wtedy zdołam rzetelnie porównać cały film do książki... :)






Mądrości Shire, czyli z innej strony Hibbitonu!

Hobbit  czy trylogia Władca Pierścieni to książki, które nikomu nie zdołały umknąć. Może i nie sięgnęli po nie wszyscy wyznawcy Śródziemia – historię Hobbitów zna każdy, bez względu na wiek, płeć czy pochodzenie. Kultowa seria filmowa ogarnęła cały świat, a jej twórca, czyli Peter Jackson zaksięgował na swoim koncie miliony dolarów. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że chciałabym Was zachęcić do przeczytania książki Mądrości Shire napisanej przez jednego ze współautorów scenariuszy powyższych filmów, Noble’a Smith’a.

Przyznam, że do książki miałam trzy, albo i cztery podejścia, ale nie dlatego, że czułam się znudzona czy obruszona znajdującą się weń treścią, a dlatego, że chciałam przeczytać ją „jednym tchem”. Zawsze brakowało mi czasu, natłok obowiązków spadał na moje barki, a Święta Bożego Narodzenia to mało korzystny czas jak na pokaźny plik lektur. Wyobraźcie więc sobie moją uszczęśliwioną minę, kiedy to o godzinie 24:59, w Drugi Dzień Świąt, zabrałam się za lekturę!

Nie twierdzę, że stworzony przez Tolkiena świat nie zachwyca mnie nie każdym kroku. Zazdroszczę temu Panu wyobraźni i kunsztu edytorskiego, którego mi będzie zawsze brakowało bowiem sam Hobbit to książka, która poza obszernym opisem fantastycznych zjawisk czy postaci pokazuje młodzieży dobre i złe maniery, uczy wychowania i zachowania, odnajdując pozytywne emocje w każdym czytelniku. Nie ma więc się czemu dziwić, że tak bardzo chciałam przeczytać Mądrości Shire. Ta książka jest swoistym poradnikiem „Jak żyć długo i szczęśliwie”. Ukazuje nam Hobbitów, którzy cenią sobie dobre maniery, ale i wygodne mieszkanie. Wygląd norek, jakość wykonania i piękno przyrody otaczające ich wioskę. Łatwo też dostrzec,  że wielu z nas oddałoby mnóstwo dóbr materialnych, by rozpocząć hobbickie życie – sielankę pełną jadła, piwa i rodzinnego życia – nie wiem dlaczego, ale korzystając z okazji na usta nasunęła mi się nasza, polska Wigilia. J

Ku sprawom ciekawszym – warto przeczytać Mądrości Shire, jeśli chcecie poznać „od kuchni” cała Tolkienowską serię. Autor wyjaśnia nam wiele zjawisk i sytuacji, które na pierwszy rzut oka nie są tak oczywiste. Dowiadujemy się, że Shire miało przypominać swoim wyglądem jedenastowieczną Anglię, a elfickie imię Gandalfa brzmi: Mithrandirem. Co więcej, każdy rozdział opisany jest reasumującą mądrością, która wcześniej, zostaje szczegółowo wyjaśniona np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”. 

Książka pobudza wyobraźnię, uzupełnia informacje i kreuje nową opinię o poszczególnych postaciach Władcy Pierścieni. Mi bardzo pomogła i bardzo się przydała. Szczególnie, jeśli prawie jak Hobbit, cenię sobie prywatność i dłuuuugi sen! Jeśli byłoby realnym wcielić wszystkie rady zawarte w poradniku, byłabym (niewątpliwie) najszczęśliwszą osobą na ziemi! Dane mi jednak żyć we współczesnym świecie, a Mądrości Shire potraktować niczym kodeks piratów, czyli... wskazówki, a nie wytyczne. 

Jeśli mam być szczera, to jestem zauroczona tą propozycją. Odkładam ją nawet na półkę „Moje ulubione”, gdzie plasuje się obok Wywiadu z wampirem, Smętarza dla Zwierząt czy Innego Świata. Jeżeli jednak chodzi o tłumaczenie czy sam zapis – nie mam żadnych uwag. Lektura jest bardzo przyjemna, wciągająca. Zabiera tylko jedno popołudnie, bawi i fascynuje. Polecam Wam gorąco tę książkę i mam nadzieję, że będziecie równie oczarowani błogą stroną Śródziemia, jak ja.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:


"Pan na ogrodach", czyli okładka, a fabuła to dwie, różne bajki

Pan na ogrodach czyli debiutancka powieść Elżbiety Waszczuk to niekonwencjonalna, kobieca literatura na zimowy wieczór. Książka łączy ze sobą nowoczesność, korzystanie z dóbr nowych technologii, a zarazem emocjonalność kobiety w średnim wieku. Czy pani po czterdziestce zasługuje na miłość? Czy przeżyje niezapomnianą przygodę za sprawą wycieczki do Budapesztu? O tym, przekonać musicie się sami, sięgając po tę propozycję, zdradzę Wam jednak, że historia Ewy, głównej bohaterki, wcale nie jest tak kolorowa, jakby mogło się wydawać. Oczywistym jest fakt, że musi pojawić się „ta druga”, a wybranek serca okazuje się być typowym facetem, łaknącym  frywolnych figli bez zobowiązań.


Gdyby ta historia skończyła się szczęśliwie, przypominałaby brazylijskie telenowele i nie zyskałaby wielu czytelników. Jeśli jednak wydarzyłoby się coś, co obróciłoby całą sytuację o sto osiemdziesiąt stopni  – wiele osób, z oniemiałym wyrazem twarzy, powracało będzie do lektury. Tutaj także połaszczę się na uchylenie rąbka tajemnicy, bowiem zakończenia książki, nie  byłam w stanie, trafnie, przewidzieć nawet ja.


Pozwólcie, że zarysuję Wam fabułę: Ewa postanawia wybrać się na wycieczkę do Budapesztu, gdzie poznaje Jerzego, przewodnika, w którym zauroczona jest od pierwszego wejrzenia. Przy fascynującym mężczyźnie krąży jednak Lidia, towarzyszka podróży. Ewa jest w o  tyle fatalnej sytuacji, że  Lidia ubiegła ją w zalotach, udając nieco „niedostępną”, a co za tym idzie - zafascynowała mężczyznę nieco bardziej. Rokuje to ich przyszłym „związkiem”. Problem jednak polega na tym, że Jerzy nie chce wiązać się z nikim na stałe. Gdy tylko wyczuwa większe zainteresowanie jego osobą, a uczucia poruszają wodze fantazji – ucieka. Mężczyzna należy do typowych flirciarzy. Adoruje zarówno Ewę, jak i Lidię, a kiedy obie kobiety zaczynają czuć się oszukane – brak czasu czy zainteresowania tłumaczy natłokiem obowiązków i pracą, a w efekcie porzuca wszystkie, dotychczasowe kobiety słowami:

Nieważne, jak bardzo Ci zależy, nieważnej, jak bardzo kochasz. Czasami jednak musisz zakończyć coś, co Ciebie wykańcza, zadaje ból każdego dnia. Musisz! Dla własnego dobra i dla dobra drugiej osoby. Choćby serce miało Ci pęknąć z żalu, po prostu musisz. I jeszcze jutro zatęsknisz, i pojutrze… Ale z każdym dniem będziesz tęsknić coraz mniej…”


Nie mogę zdradzić Wam, co wydarzy się później, ponieważ stracicie całą przyjemność z lektury. Dodam tylko, że książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Może widać pewne niedociągnięcia w obszerniejszych opisach, jednak całość komponuje się świetnie. Podoba mi się też sam pomysł na powieść, bowiem choć temat jest bardzo bliski kobietom w XXI wieku, nigdy nie przeczytałam podobnej książki. Cieszy mnie to, ponieważ wraz z Ewą zakochujemy się, marzymy, rozpaczamy i stajemy się z dnia na dzień silniejsze. Propozycję Pani Waszczuk można potraktować niczym dobry drogowskaz dla współczesnych kobiet. Gorącą polecam Wam tę propozycję! 

PS. Nie sugerujcie się okładką, bowiem ma ona się nijak, do fabuły powieści. Jerzy, owszem, jest urodziwym mężczyzną, jednak nie pierwszej młodości.  Tytuł z kolei, Pan na ogrodach, wskazuje, że ów przystojniak jest... ogrodnikiem! Tak, to prawda. ;)


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Novae Res:


Barney Stinson i Matt Kuhn - Playbook czyli Podręcznik Podrywu

Popularny sitcom Jak poznałem Waszą matkę znają chyba wszyscy, którym nowe technologie czy dostęp do Internetu obcy nie jest. Ja osobiście za produkcją tą nie przepadam, jednak doskonale wiem, kim jest Barney Stinson. Co więcej, książkę Playbook – Podręcznik Podrywu, czyli publikację głównego bohatera serialu, przeczytałam od deski do deski. Uśmiałam się do łez i zastanawiałam, gdzie znajdę kontynuację tej książki.

Okładka;
Playbook. Podręcznik Podrywu

Zapytacie pewnie, jakie wyniosłam wnioski z tego poradnika. Trudno jednak jednoznacznie odpowiedzieć na te pytanie. Podczas lektury poszczególnych sposobów i tricków uśmiechałam się do kartek, zastanawiając, która panna połaszczy się na tak tandetny, żenujący teks. Innym razem rozprawiałam, jak ja zareagowałabym na niektóre machlojki i szwindle, a na zakończenie – co zrobiłabym z gościem, który takowe metody zastosował na mnie i, z całkowitego przypadku, zostałby zdemaskowany. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak zabawnej publikacji spod pióra lovelasa – gentelmana. Efekt rozbawienia może wynikać z racji płci czy wyimaginowanych fanaberii, ale skoro znalazł się też rozdział dla kobiet…? Oczywiście, nie myślcie sobie drogie Panie, że znajdziecie szczegółowy opis „krok po kroku” jak zdobyć faceta. Nic z tych rzeczy. Barney twierdzi, że kobiecie wystarczą dwa chromosomy X, aby zdobyć „dowolnego mężczyznę, gdziekolwiek i kiedykolwiek”. Czy ktoś się z tym nie zgadza? Ja jednak nie mam żadnych wątpliwości szczególnie, jeśli prawdę tę powtarza się latami z ust do ust. Zastanawia mnie jednak, czy ten krótki rozdział, ma na celu podbudowanie kobiet? Coś w stylu: „Zobaczcie! Nawet ja, największy flirciarz, mówię Wam, że możecie mieć każdego!”. Wybaczcie, że zaczęłam się rozwodzić nad tym fragmentem.


Książka została napisana bardzo przystępnym językiem. Czytać ją może zarówno młody, przyszły mężczyzna (rokuję na gimnazjum, gdzie „mam dziewczynę” zaczyna brzmieć dumnie), ale i dorosłych panów w okolicach czterdziestki. Nic straconego, jeśli nie potraktujecie owych metod dosłownie, a wyciągnięcie stosowne wnioski z ich wnętrza np. zadbacie o swój wizerunek – garnitur, krawat, buty - sprawy tuzinkowe, ale mające kluczowe znaczenie… w tych sprawach! Stinson także to podkreśla, a co za tym idzie, liczy na kreatywność i inwencję twórczą swoich czytelników. Cóż mogę Wam jeszcze powiedzieć o tej książce? Na pewno gorąco polecam ją Wam na spokojny wieczór w domowym zaciszu, a później przekazywanie jej kolegom, kolegom kolegów i kolegom kolegów kolegów. Powodzenia! J



Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN:





Kochani Pastelowicze, 

Życzę Wam wszystkiego dobrego na te Święta. 
Mnóstwa uśmiechów, pogody ducha, ciepła domowego ogniska 
a także spełnienia najskrytszych marzeń. 
Słowem, życzę Wam tego, co najlepsze i tego, co najpiękniejsze! 



*
Wigilia w moim domu zakończona. Butelka słodkiego wina prawie opróżniona, a choinka nareszcie ma zapas bombek - oto zdjęcie kilku z nich. :)  Mam nadzieję, że podoba Wam się właśnie taka, świąteczna tradycja. Nie ukrywam, że chciałabym przenieść ją do mojego cichutkiego zacisza za kilka lat. :) Zdobienie pierników to fajna zabawa dla najmłodszych, a i przy rozbieraniu choinki... ile bombek mniej? :D Gorąco też polecam Wam sprzedać swoim milusińskim pomysł na bombkę karczochową ze wstążki satynowej. Trzymajcie się cieplutko! :))

















"Diety oczami naukowców" czyli lekarstwo na (po)świąteczną panikę...


Diety oczami naukowców to książka Krystyny Monk, będąca wyjątkowo przydatnym poradnikiem tuż po świątecznym łakomstwie. Lektura, choć liczy sobie jedynie 326 stron, jest bardzo praktycznym źródłem wiedzy, która umyka nam każdego dnia. W dzisiejszych czasach łakomstwo bierze górę nad rozsądkiem, słodkie batoniki czy cukierki leżą w zasięgu naszej ręki, a owoce… przecież już dawno wyszły z mody. Przez nieumyślne tworzenie swojego menu, z dnia na dzień przybieramy na wadze, zaniedbujemy fizjologiczne potrzeby organizmu i bagatelizujemy pierwsze objawy, niekiedy, bardzo poważnych chorób.

Przyznam się Wam do czegoś – nie jestem ani okazem zdrowia, ani skorą do rozsądnego żywienia osobą. Zawsze brakuje mi czasu, zawsze ignoruję pierwsze sygnały mojego organizmu o jego nieprawidłowościach, nawet zwykłam (od kilku lat) spożywać wyłącznie jeden-dwa posiłki dziennie. Nie odżywiam się zdrowo, nie liczę kalorii i zawsze twierdzę, „że jakoś to będzie”. Ku rozwianiu wątpliwości, mieszczę się na jednym siedzeniu, nawet noszę rozmiar M, ale sama zauważyłam, że podczas lektury mój światopogląd klarował się na nowo. Uświadomiłam sobie, że powinnam wstać z łóżka kilka minut wcześniej, by zjeść śniadanie, że powinnam wygospodarować czas na zdrowy obiad, ale i muszę zaprzyjaźnić się ze znienawidzoną (jeśli brakuje jej ziół) oliwą z oliwek. Książka Krystyny Monk nie tylko przedstawia nam przyczyny otyłości czy nadwagi (które w jakiś sposób możemy dopasować do siebie), ale i mnóstwo tricków, które pomogą przywrócić zdrowy styl życia. Na dobrą sprawę nie sądziłam, że przezroczyste naczynie zachęci nas do spożycia owoców, ani nie wiedziałam o tym, że zdrowy tryb życia, a co za tym idzie – zdrowsze jedzenie – wpływa na IQ dzieci.

Z książki wyciągnęłam fenomenalne wnioski, choć początek lektury nieco mnie znużył. Na pierwszych stronach zdobędziecie mnóstwo informacji dietach, które stworzono kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu. Informacje te, oczywiście, powrócą do Was w trakcie lektury, jednak owe stronice nie przekonały mnie do siebie, ponieważ ani rubensowskie kształty, ani wychudzone Greczynki w gorsetach nie budzą we mnie kontrowersji. Nie ma jednak czym się zrażać, bowiem kolejną część, czyli „Mity dotyczące odchudzania”, jak i resztę książki przeczytacie z zapartym tchem.

Pani Monk opisała nam też zalety i wady poszczególnych (najpopularniejszych) diet, istotę spożywania warzyw i owoców oraz konsekwencje związane z niezdrowym trybem życia. Dookoła słyszymy, że aktywność fizyczna ma kluczową rolę, zarówno w rozwoju naszym, jak i naszych dzieci. Książka jednak, w oparciu o najnowsze badania, uświadamia nam, że problemem rozprzestrzeniającej się w mgnieniu oka otyłości nie jest jedynie siedzący tryb życia. Szkopuł tkwi w szczegółach, czyli diecie. Nie obejrzymy się, a obok nas zasiądzie „typowy Amerykanin” tyle, że w polskiej wersji. Wszyscy wiedzą, że naród nasz staje się grubszy, i grubszy… ale nikt nie widzi sensu by unormować czas pracy, przywrócić ludziom normalny tryb życia na tyle, by byli w stanie zadbać nie tylko o siebie, ale i swoich bliskich. Gospodarka może i na tym ucierpi, a kraj uznany zostałby za pejoratywny stosunek do globalizacji. Cóż, w takim wypadku, ważniejsze jest ludzkie zdrowie czy światowy ranking?  

Na dobrą sprawę Diety oczami naukowców to poradnik mówiący, jak należy żyć i jak ustabilizować stan swojego zdrowia. Przynajmniej ja tak to widzę. Postanowiłam jednak ponownie powrócić do tej książki za kilka dni, by przekonać się nieco bardziej do banalnych, a zarazem praktycznych pomysłów na ożywienie (słowo klucz) swojej diety, pomimo tak licznych warzyw i owoców spożywanych przeze mnie dotychczas. Gorąco polecam tę publikację wszystkim, którzy chcą poznać dietę „od kuchni” oraz tym, którzy zmagają się z lekką nadwagą latami, bowiem nawet ja – mol książkowy – znalazłam tutaj „coś dla siebie”. Życzę tego i Wam! Miłej lektury! J


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Novae Res:


Japonia w sześciu smakach - czyli kolejna wyprawa do Azji


Japonia w sześciu smakach, czyli książka Anny Świątek ukazuje nam ów azjatycki kraj „od kuchni”. To jedyny sposób, aby porównać znajdującą się treść, do tytułu publikacji. Jeśli pozwolicie jednak, zacznę od początku, bowiem należy się cała Wam seria wyjaśnień. Książkę, której tytuł ponownie pokuszę się powtórzyć, Japonia w sześciu smakach, otrzymałam na wyraźną prośbę od Wydawnictwa Bernardinum. Propozycja ta pochodzi z serii Poznaj Świat, czyli cyklu wydawanego pod czujnym i, mam nadzieję, krytycznym okiem Wojciecha Cejrowskiego.

 Zaintrygował mnie poprzedni, recenzencki egzemplarz Chiny od góry do dołu i nie ukrywam, że był on głównym motywem mojej prośby. Niemniej, do czego zmierzam, zarówno wspomniane Chiny…, jak i Japonia… to relacja z okresowego pobytu w danym kraju. Nie znajdziecie w nich opisów fauny i flory. Nie zwiedzicie poszczególnych miast i wiosek. Nie odkryjecie nowych lądów, ani nie zasmakujecie potraw, które wyobrażacie sobie naocznie. Książki te są opisem życia codziennego, mniej lub bardziej inspirujących perypetii i empirycznym poznaniem kultury wschodu. Czasem będziecie skonfundowani, czasem zmartwicie się losem przeziębionych Japończyków. Bywa jednak i tak, że porcelanowa cera (ze względu na ilość nałożonego podkładu) w połączeniu z mało pociągającym zgryzem, zdegustuje Wasze oczy. Dowiecie się, w jak dziwnych warunkach można zarówno mieszkać, ale i sypiać, albo jak wyglądają hotele dla biznesmenów. Na niedomiar atrakcji odwiedzicie też Tokio, gdzie zapłacicie na pieczywo blisko 8 zł, albo skorzystacie z „pokoi miłości” cieszących się niezwykłą popularnością. Nie zabraknie Wam też wizyty w nietypowej hurtowni ryb, której w Polsce nie znajdziecie, bądź uświadomicie sobie, że los gaijina wcale nie jest tak kolorowy, jak by się wydawało.

Na książce Anny Świątek nieco się zawiodłam. Miałam szczerą nadzieję, że przeczytam ciekawy reportaż, poradnik młodego podróżnika, który może niekoniecznie pokaże mi, jak przetrwać w Japonii a pozwoli po raz pierwszy w życiu zwiedzić nieznany mi kraj. Być może jednak to kwestia fanaberii i wyobrażeń, a więc moją opinią nie powinniście się sugerować. Ubiorę to w inne słowa: jeśli dotychczas nie ciekawiła Was kultura wschodu, książka ta będzie zarówno idealnym upominkiem, jak i bardzo przejrzyście zebranym źródłem wiedzy. Jeżeli jednak Japonia nie jest Wam obca, możecie poczuć się zawiedzeni ze względu na poruszenie dość tuzinkowych tematów. Mało osób będzie zafascynowanych opowieścią o ugryzieniu przez daniele, albo faktem, że sushi droższe jest na lokalnym targu, niż w popularnej restauracji. 

Autorka opowiedziała nam swoją wycieczkę. Owszem, podzieliła rok na kolejne rozdziały i fragmenty. Dopasowała poszczególne zdarzenia, by wszystko łączyło się w logiczną całość, a każda historia została wzbogacona o szerokie wyjaśnienie z jej strony. To bardzo dobrze świadczy od pani Świątek, która jako dziennikarka, świetnie napisała tę książkę. Lektura jest bardzo przyjemna. Nie męczy, nie nuży, zabiera nam jedynie kilka godzin, a czasem wywołuje też mimowolny uśmiech na twarzy. Pod tym względem warto docenić zarówno Japonię w sześciu smakach, ale i całą serię Poznaj Świat. Co by nie było – gorąco polecam Wam tę książkę. Moja ocena to 6/10, choć wynika to z zasobu posiadanej już przeze mnie wiedzy. Z lektury nie wyniosłam zbyt wiele, ale to nie znaczy, że książka nie jest warta uwagi czy godna polecenia.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bernardinum: 




Kiedy psychologia bada roztargnienie... - czyli recenzja książki R. Studenskiego

Otrzymując książkę od wydawnictwa Impuls miałam dziwne przeczucie, że pozycja ta dedykowana jest specjalnie dla mnie. Któżby inny wiódł tak chaotyczne życie, jak ja? Podczas lektury zdałam sobie jednak sprawę, że podobnych do mnie istot na tym świecie jest cała masa i podejrzewam, że nawet Wam, Drodzy Czytelnicy, zdarza się zatrzasnąć klucze w samochodzie, pójść do urzędu miasta w celu wyjaśnienia pewnych formalności i tak zaaferować się innymi sprawunkami, że administracja nie ujrzy Was nawet na oczy, albo po prostu wtargnąć do apteki prosząc o czerwony lakier do paznokci. U mnie sytuacje te, choć wydają się być komiczne, zdarzają się na porządku dziennym. Ja sama już przywykłam do mojego „dziwnego”, a czasem i „nietypowego” usposobienia. Bowiem wierzcie mi, że tak jak z tym lakierem – mina farmaceutki była genialna, a moje „że… jak to?” mówiło samo za siebie. Skończmy jednak tę dygresję i wróćmy do publikacji pana Ryszarda Studenskiego.


„Transgresja jest cechą, która często współwystępuje z innowacyjną przedsiębiorczością i jest słabo reprezentowana w profilu cech, w którym znaczące miejsce zajmuje roztargnienie”

Długo zastanawiałam się, czy mogę opiniować tę książkę, ponieważ byłam piekielnie zła na autora! Jak to ja jako, po pierwsze – kobieta, a po drugie – studentka zarządzania, nie nadaję się do bycia liderem w przedsiębiorstwie? Dobrze, wszystko rozumiem, kobiety mają swoje humory, zachcianki i przede wszystkim są o niebo bardziej roztargnione od swoich partnerów, jednak pracę wykonujemy wszyscy podobnie. Psychologiczne udokumentowanie mniejszych predyspozycji kobiet do pełnienia różnorakich funkcji, dotyczących szeroko pojętego zarządzania uważam za niesprawiedliwe, bowiem powierzone obowiązki, które zostały ściśle sprecyzowane, wszyscy wykonujemy tak samo. W przypadku liderów moje zdanie także nie ulega wątpliwości…

Postanowiłam jednak kontynuować lekturę z nadzieją, że stosowne wnioski wezmę sobie do serca i spokojnie przeanalizuję całą publikację.

Wszyscy wiemy, że codzienne roztargnienie bywa kłopotliwe dla nas samych, ponieważ utrudnia koncentrację i zdolności poznawcze. Bywa też, że stajemy się przez nie bohaterami powtarzanych z ust to ust anegdot naszych znajomych i przyjaciół...

Książka ta ma pomóc zrozumieć nam poziom swojego roztargnienia, zbadać czy jest ono już problemem utrudniającym normalne życie, czy zwykłą, uwarunkowaną genetycznie cechą naszej osobowości. Muszę przyznać, że wykonałam wszystkie, zaprezentowane w książce ćwiczenia, jednak zabrakło mi weń stosowniejszych wniosków i opisów każdej sytuacji. Mam świadomość, że wymagałoby to o niebo więcej pracy od autora, a zarazem wydłużyło publikację o dobre 50 stron. Sądzę jednak, że warto zadbać o to przy kolejnym wydaniu.

Jak mogę zreasumować tę pozycję? Książka należy do dobrych publikacji psychologicznych. Zawiera informacje dotyczące opisywanego zjawiska, stara zdefiniować się pojęcie „roztargnienie” i przede wszystkim – jasno omawia konkretny temat. Czasem jednak odniosłam wrażenie, że autor „leje wodę”, aby wydłużyć swoją przemowę. Stary studencki trick przy pisaniu sprawozdań – kiedy nie mam pewności, dopiszę jeden przymiotnik (określający „wyjątkową” sytuację) i będzie z głowy. ;)

To tyle. Miłego, (nie)roztargnionego, wieczoru!

Z tym huraganem, to już przesada...


Media dźwięczą wszem i wobec o przechodzącym nad Europą, a w tym i Polską, orkanie Ksawery. Owszem, wieje i pada, ale co z tym dziwnego? Z roku na rok listopad przynosi nam silne podmuchy wiatru, a grudzień zasypuje wszystko absurdalnym śniegiem. Dzisiaj oba te zjawiska pogodowe nałożyły się na siebie, a efekt widzimy za oknem. Nie myślcie jednak, że bagatelizuję te zjawiska. Rozumiem sztorm, brak plaży nad morzem, połamane drzewa, których powalenie doprowadza do śmierci nielicznych osób, korki na drogach, wypadki, ale w tym nie ma nic dziwnego. Skoro historia ta powtarza się, co kilka miesięcy, po co robić wielką, medialną famę i straszyć niewinnych ludzi? Moja mama pewnie wpadła w panikę, że wichura zdejmie jej kolejną partię dachu. Tak się pewnie stanie, ale ile nerwów się naje, wie tylko ona...

Załączone zdjęcie, to tylko kropla w morzu dzisiejszej śnieżycy.  Może wydać się to dziwne, jednak po upływie blisko 5 minut, nie było widać już ani Marriota, ani samochodów po drugiej stronie ulicy. Pogoda była paskudna, a ja wyglądałam niczym bałwan ulepiony ze śniegu (pomimo czarnego płaszczu, brązowych butów i nauszników). Byłam cała biała i pomyślcie, że kolejne 30 minut w tramwaju sprawiło, że moja biel zaczęła... kapać. Prawdę mówiąc przypomniały mi się przykre czasy chadzania do liceum, a dokładniej polnej wędrówki 1,5 km do autobusu. Nikt wtedy nie przejmował się zamiecią czy wichurą. Nikt po prostu nie miał wyjścia. 

*
Odebrałam dzisiaj piernikowe wykrawacze :D
Mam kota, pieska, konika na biegunach, dwa renifery, wiewiórkę, misia, śnieżkę, domek z piernika, osiołka i bałwanka. Tyyyle szczęścia, a wszystko dzięki Allegro! Efekty moich zakupów na pewno pokażę Wam już 24 grudnia, bowiem wtedy wszystkie ciasteczka zostaną ozdobione i przygotowane do zawiśnięcia na choince. Kupiłam też za grosze cztery czarne bombki. Ciekawi mnie mina mojej mamy, gdy je ujrzy. :)

*
7 grudnia z kolei zapowiada się bardzo sympatycznie. Wędrówka do Teatru od zawsze napawała mnie nie lada optymizmem, a wędrówka do Teatru Polskiego na Zemstę Aleksandra Fredry cieszy mnie jeszcze bardziej. Dzięki uprzejmości SSPW w konkursie Teatrowa wygrałam zaproszenie na niedzielny spektakl, które udało się nieco zaktualizować dzięki bardzo uprzejmym paniom. Żyć nie umierać. :) To chyba jedyny, mikołajkowy prezent jaki wpadł w moje ręce. Święty naprawdę o mnie zapomniał już kilka lat wcześniej i jakoś... nie chce powrócić. Proszę mi tu nie imputować, że nie jestem grzeczną dziewczynką! Niemniej, to całkiem smutna sprawa. Przeglądałam Wasze Blogi, na których pojawiają się mikołajkowe upominki, a ja... nie mam czym się pochwalić. Obejrzę chyba samotnie kolejną romantyczną komedię, wprawiającą mnie w parszywy nastrój. Ciekawe, na co dzisiaj padnie. :)

*
Nie mam kontaktu z Wydawnictwami. Smuci mnie to niemiłosiernie, bowiem ciekawe, czy pomimo zapewnień współprace te będą  kontynuowane. Nic z tego nie rozumiem, ale trudno. Zobaczymy, co czas pokaże. 

*
Macie jakieś propozycje dobrej komedii romantycznej? :)





Recenzja "Harry Potter i Przeklęte Dziecko"

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje

Ta dziewczyna naprawdę czerpie z życia pełnymi garściami i bierze jak swoje
Wywiad: Portal Warszawa i Okolice

Recenzja książki: Sodoma

Recenzja książki: Sodoma
Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie